0
Karolina_s 11 lipca 2014 18:18
4 w drodze do semuc.JPG


Semuc Champey (wstęp 50Q = 20,00zł) to pomnik przyrody, który wart jest odwiedzenia. W wapiennych skałach znajdują się liczne małe baseniki o lazurowym odcieniu. Zdecydowanie lepiej przyglądać im się z punktu widokowego, z dołu nie robią już takiego wrażenia. Na punkt widokowy trzeba się wspinać przez las tropikalny. Spociłyśmy się jak prostytutki w kościele, ale było warto ;-) W Semuc można spokojnie spędzić cały dzień, chętni mogą wykupić wycieczkę po pobliskich grotach (70Q/os, muszą być min. 3 osoby).

6semuc.JPG



7semuc.JPG



5semuc.JPG


Siedząc przy bramie do Parku i czekając na transport do Lanquin pewien mężczyzna sam do nas podchodzi i pyta czy nas przypadkiem nie podwieźć. Zgadzamy się bez wahania, bo ciężko powiedzieć kiedy pojawi się jakiś alternatywny transport. Nasz wybawiciel jest pracownikiem Parku, bardzo miło nam się rozmawia po drodze.
W Lanquin kierujemy swoje pierwsze kroki do Zephyra po bagaże i przenosimy się do hotelu Rabin Itzal – szału nie ma, ale nie jesteśmy zbyt wymagające. Płacimy 100Q/pokój ze wspólną łazienką, (40zł/os.), ale oprócz nas jest jeszcze tylko jeden gość. Jutro chcemy jechać do Flores. Można jechać transportem publicznym z przesiadką w Coban albo wykupić miejsce w agencji albo w hotelu na przejazd busikiem dla turystów. Cenowo nie ma żadnej różnicy więc wybrałyśmy tą drugą opcję. Bilety kupujemy w agencji niedaleko naszego hotelu 110Q/os (44,00zł, 8h, 270 km).
Wieczór spędzamy w Parku Centralnym przyglądając się zwyczajom lokalnej społeczności.

8Lanquin.JPG



8Lanquin (2).JPG



-- 11 Lip 2014 20:01 --

26.IV. 2014 r. Lanquin – Flores – Santa Elena - El Remate
Wychodzimy po 7 z hotelu, zdobywamy śniadanie i prowiant na podróż. O 7:45 podjeżdża nasz busik pod agencję, w której kupiłyśmy bilety. Jesteśmy na razie same, ale zbieramy ludzi z innych hoteli i po pół godzinie jest komplet. Oprócz nas sami Amerykanie więc przez całą podróż słyszymy tylko: It’s cool! ewentualnie Awesome!! W trakcie drogi mamy jeden krótki postój na stacji benzynowej oraz jeden dłuższy na posiłek w jakiej niby restauracji. Ponadto przy wjeździe do regionu Peten jest owocowa kontrola. Strażnicy przeszukują auto i bagaże, gdyż na ten obszar nie można wwozić niektórych gatunków owoców i roślin.
W Santa Elena dosiada się do nas jakiś gość, który ma pomóc w rozwiezieniu wszystkich do hoteli. My mówimy, że jedziemy do El Remate, oczywiście mówi, że ok. Gdy dojeżdżamy do Flores i wysiadamy dowiadujemy się wydzwonił dla nas taksówkę za 200Q. Oczywiście rezygnujemy choć Pan zapewnia nas, że jest weekend i nie znajdziemy już żadnego transportu bo jest 16.
Wędrujemy uliczkami malowniczego i zarazem przepełnionego turystami Flores. Przy kramiku, w którym kupujemy jedzenie zasięgam informacji – mamy iść na dworzec do Santa Elena i tam na pewno coś znajdziemy. Tak też robimy, dystans do pokonania to jakieś 2-3km.

DSC01379.JPG



DSC01377.JPG



DSC01375.JPG


Minibusik już na nas czeka, cena to 20Q/os (8,00 zł, 30km,45min). Jest ogromny ścisk bo uczniowie zajęli większość miejsc. Bileter przeprowadza małą ankietę wśród podróżnych w celu namierzenia naszej kwatery i tak oto zostajemy podwiezione pod samą bramę. Najbliższe dwie noce spędzimy dzięki airbnb za friko hotele Las Gardenias https://www.airbnb.pl/rooms/672526 , http://www.hotelasgardenias.com/
Miejsce jest bardzo ładne i prawie w ogóle nie ma gości. Nie bez znaczenia jest fakt, że tutaj pierwszy raz trafiamy na gorącą wodę w łazience. W hotelu wykupujemy transport na jutro do Tikal, stawki wszędzie są takie same 50Q/os (20,00zł).
Wieczorem wychodzimy na naszą wioskę położoną nad jeziorem – wszędzie cisza, spokój.27.IV. 2014 r. El Remate – Tikal – El Remate
Dzisiejszy dzień został przeznaczony na zwiedzanie Tikal. O 5:30 wychodzimy przed bramę hotelu. Zaczepia nas jakiś gość, okazuje się, że jest przewodnikiem i czeka na swoją grupę, która zgarnie go po drodze. Pyta się nas czy nie potrzebujemy przewodnika. My na to oczywiście, że nie! Więc stwierdza, że na pewno jesteśmy z Rosji, Słowacji lub Polski, bo te nacje nigdy nie korzystają z przewodników. Jedyne o czym pomyślałam, to fakt, że nie zostałam wrzucona do jednego worka z Amerykanami.
Nasz busik podjechał po kilku minutach, był prawie pusty, bo oprócz nas w środku siedziało dwoje turystów. Busik gnał jak opętany a widoczność była na jakieś 50 metrów z powodu mgły, w oczach śmigały mi tylko znaki ostrzegające przed dziką zwierzyną. Przed bramkami wjazdowymi okazało się (ok.15 km przed samym Tikal), że zapomniałam z hotelu portfela, w którym była kasa na wstęp do Tikal. Na szczęście miałyśmy $, które można wymienić w budce naprzeciwko kas (można płacić tylko w quetzalach). Kurs nie był najlepszy, ale nie miałyśmy wyboru (21$=150Q). Busik podwiózł nas do wejścia parka i ustaliliśmy, że wróci po nas o 14, czyli prawie 8h na zwiedzanie. Tikal jest otwarte dla zwiedzających od 6 do 18.
Tikal – miasto Majów jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Obszar całego Parku Narodowego Tikal zajmuje niespełna 600 km2, jednak część typowo turystyczna to niewielki odsetek całego terenu. To co jest najfajniejsze w Tikal to lokalizacja – świątynie są ukryte w dżungli. Oznakowanie nie jest idealne i w większości po hiszpańsku jednak bez problemu można trafić do wszystkich obiektów.

1.JPG



2.JPG



3.JPG



4.JPG



5.JPG



6.JPG



9.JPG



10.JPG



11.JPG



Czas, który przeznaczyłyśmy był w pełni wystarczający. Rano bardzo przyjemnie chodziło się pomiędzy budowlami, ale potem upał narastał z każdą godziną i do tego ta wilgotność.
Kierowca przyjechał po nas kilkanaście minut po czasie, ale uwzględniając tutejsze pojęcie czasu można uznać, że był punktualny. Znowu wracaliśmy we czwórkę, więc wielkiego biznesu kierowca dziś nie zrobił.
Popołudnie przeznaczyłyśmy na wylegiwanie się w hamakach na naszym hotelowym tarasie. El Remate nie ma zbyt wielu atrakcji turystycznych. W zasadzie to jest tu tylko muzeum jadeitów, ale nie należy oczekiwać zbyt wiele. Za to wioska jest idealna na odpoczynek, czyli w naszym przypadku lekkie przystopowanie od tempa zwiedzania, które sobie narzuciłyśmy przez ostatni tydzień. El Remate jest doskonałą alternatywą dla Flores, jest stąd bliżej do Tikal, jezioro Peten Itza jest na wyciągnięcie ręki a turystów jak na lekarstwo. Każdy lubi inne klimaty, ale ja cieszę się, że trafiłam właśnie tam.

12.JPG

28.IV. 2014 r. El Remate – Santa Elena – Rio Dulce – Morales – Chiquimula
Nasz organizm nadal jest zawieszony między Europą a Gwatemalą, więc dzień jak zwykle zaczynamy wcześnie rano. Zasiadłyśmy na jakiejś przydrożnej ławeczce i po kilku minutach nadjechał nasz busik do Santa Elena 20Q (8,00zł, 30 km, 45 min). To jedyny przypadek na całej wyprawie kiedy bileterką była kobieta.
Bus ma przystanek na targowisko, na szczęście główny dworzec autobusowy jest niedaleko. Z przewodnika dowiedziałam się, że do Rio Dulce kursują bezpośrednie autobusy. Na dworcu trafiamy do „biura” firmy przewozowej. Niestety autobus odjeżdża dopiero o 10:00, bilet kosztuje 65Q/os (26,00 zł, 206 km). Czas oczekiwania przeznaczyłyśmy na spacer po mieście i krótki wypad do Flores.

1flores.JPG



2floeres.JPG



3flores.JPG



4 dworzec santa elena.JPG



5 dworzec santa elena.JPG


Niestety autobus rusza z półgodzinnym opóźnieniem, na mieście też zatrzymujemy się kilka razy w oczekiwaniu na nikogo. Zaczyna się świetnie a chciałyśmy spędzić popołudnie w Rio Dulce.
Potem było już tylko gorzej. Jakiś superbystrzak urządził sobie wiosenne wypalanie traw. Wiatr był dość silny więc ogień przeniósł się na sporej przestrzeni. Gdy nasz autokar wjechał w chmurę dymu i w zasadzie toczył się, wjechał w nas czołowo samochód osobowy. Nic nie było widać z powodu zadymienia, ludzie zaczęli w panice uciekać z autokaru. My uderzenia w zasadzie nie odczuliśmy, ale osobówka przy dużej prędkości odbiła się od nas, przeleciała przez jezdnie i zatrzymała się na drzewie w rowie. W aucie był noworodek oczywiście bez fotelika. Więc zaczęło się: karetka, policja itd. Kierowca osobówki wykazał się dużą brawurą, bo inne auta nadjeżdżające z tego kierunku zatrzymywały się na poboczu, bo nic nie było widać. Ale kto by przejmował się widocznością kiedy przewozi rodzinę z małymi dziećmi?!

6 wypadek.JPG


Ponad godzina czekania aż w końcu ruszyliśmy. Niestety tylko kilka km na komisariat policji. Tam dowiedziałyśmy się, że autokar zostaje zatrzymany i trzeba czekać na kolejny. Do Rio Dulce było już tylko 2-3 km. Kierowca nie chciał nam zwrócić części kasy, stwierdził że możemy wziąć tuk tuka i same za niego zapłacić. Uznałyśmy, że nie ma sensu się kłócić a Rio Dulce uznałyśmy za pechową lokalizację, dlatego tylko przeszłyśmy się po mieście, zobaczyłyśmy port i ruszyłyśmy dalej żeby dostać się jak najbliżej granicy.

7rio dulce.JPG



8rio dulce.JPG


Najpierw szybki busik do Morales 12Q/os (3,60zł, 40 km, 40 min). Wydawać by się mogło, że Morales to jakaś wiocha po środku niczego, nic bardziej mylnego. Morales to królestwo bananów. Przez miasteczko przetaczają się dziesiątki TIR-ów przewożąc setki ton tego narodowego bogactwa. Miasteczko jest niewielkie, ale dosyć czyste, ma ładny deptak. Byłyśmy skłonne tam zostać, ale w ostatniej chwili podjechał busik do Chiquimula – to jak dotąd moja ulubiona nazwa miasta w Am. Środkowej.
Ogólnie to mogłyśmy wysiąść przy głównej drodze przed Morales i tam się przesiąść do Chiquimula, ale nie ma tego złego.
Droga do Chiquimula zajęła prawie 3h, ale to 150 km. Pomocnik kierowcy był na bank potomkiem Niemców, bo nijak nie był podobny do Gwatemalczyków. Jednak w gruncie rzeczy okazał się pomocny. Pomógł nam szukać noclegu, ale zbyt dosłownie potraktował moje słowa, że chcemy coś taniego. Zaprowadził nas do nory koło dworca 20Q/os (8,00zł). Pokój mogłabym znieść, ale łazienka to był horror. Bez trudu znalazłyśmy coś innego za rogiem, pokój 100Q (40,00 zł) z wiatrakiem, łazienką, TV i wifi.29.IV. 2014 r. Chiquimula –– El Florido – Copan Ruinas – La Entrada – Santa Rosa
Opuszczamy rano hotel, chcemy znaleźć pocztę, ale pytając kilku mieszkańców stwierdzamy, że taka instytucja w ich świadomości nie istnieje.
Klimatyzowany busik do granicy z Hondurasem kosztuje 30Q/os. (12,00 zł, 50 km, 1,5h). Przejście granicy poszło bez problemów. Zapłaciłyśmy 10Q (4,00 zł) opłaty wyjazdowej z Gwatemali. Istnieje wiele teorii na temat tego czy opłata faktycznie powinna być pobierana czy jest to tylko rodzaj wyłudzenia przez pograniczników. Na granicy wymieniamy $ na lempiry. Kurs 1$ = 19 lempirów (1L = 0,16zł).
Od razu mamy busik do miasteczka Copan Ruinas 20L (3,20zł, 10 km, 30 min).
Tuż przy parku centralnym znajduje się Museo Regonal de Arquelogia Maya. Wstęp kosztuje 63 L (10,08 zł), ogólnie wrażenie na plus, więc warto zajrzeć.

1_museum.JPG


Wejście do ruin Copan znajduje się jakieś 15 min marszu od miasta. Zwiedzających było jak na lekarstwo za to przewodników cała gromada, na szczęście nie oferowali zbyt nachalnie swoich usług. Wstęp do ruin to 315 L (50,40zł lub 15$). Zatem bardziej opłaca się uiścić należność w $. Za kolejne 15$ można wykupić sobie możliwość przejścia tunelami. My korzystając z informacji w internecie odpuściłyśmy sobie, bo ponoć nie warto.
Gdybyśmy zaplanowały naszą trasę odwrotnie, tzn. najpierw Honduras a potem Gwatemala to być może ruiny Copan zrobiłyby na nas lepsze wrażenie. Jednak my najpierw widziałyśmy Tikal, które pozostanie na długo w naszej pamięci. W tej sytuacji Copan Ruinas wypadają dość blado, bo lokalizacja już nie w dżungli tylko na otwartym terenie, ruiny mniejsze i przede wszystkim zaniedbane – myślę, że wkrótce wszystko zostanie zadeptane i rozpadnie się.

DSC01461.JPG



DSC01462.JPG



DSC01479.JPG



DSC01473.JPG



DSC01475.JPG



IMGP3730.JPG



IMGP3735.JPG



IMGP3739.JPG


Po obejściu całości, nieco rozczarowane odnalazłyśmy stadko ar na drzewach, więc przynajmniej zakończenie wizyty w Tikal było dość przyjemne.

DSC01493.JPG


Postanowiłyśmy kontynuować swoją dzisiejszą podróż, wróciłyśmy do miasta i wsiadłyśmy do chickenbusa do miasta La Entrada 60L/os (6,40 zł, 65 km, 2h). Wydawało nam się, że autobus strasznie się wlecze a do tego pod koniec trasy rozpętała się ulewa. Wszyscy pasażerowie wyskakiwali z busa w biegu żeby jak najszybciej schronić się pod dachem. W La Entrada próbowałyśmy znaleźć kilka dni wcześniej hosta z couchsurfingu jednak nie dostałyśmy żadnej odpowiedzi a teraz w dodatku nie mamy zasięgu żeby ponownie sprawdzić skrzynkę.
Gdy czekałyśmy pod daszkiem na koniec ulewy podjechał kolejny chickenbus, tym razem do Santa Rosa de Copan. Wsiadłyśmy, bo to teoretycznie po drodze 40L/os (6,40 zł, 45 km, 1,5h). Przez większość drogi grzmi. A w dodatku honduraski transport wg mnie jest o wiele bardziej powolny niż ten w Gwatemali. Chciałyśmy dziś dojechać do Gracias, ale gdy wjechaliśmy do Santa Rosa było już po zmroku, więc w tym mieście musimy zaliczyć przymusowy stop. Prowizoryczny dworzec znajduje się za miastem. W pobliżu jest kilka hoteli, ale ceny jakie nam podano za pokój trochę przewyższyły nasze wyobrażenia nt. noclegu w takim mało znaczącym mieście, ceny 500 ÷ 700 L (80zł ÷ 112zł) za pokój. Niby nie ma tragedii, ale standard był bardzo nieadekwatny do ceny.
Postanowiłyśmy iść w kierunku centrum miasta. Po drodze na chodniku kilku gość wyjęło z busika kilkumetrowego węża i zaczęli nim machać, bo wąż był na sznurku oczywiście. Trochę nas to wystraszyło więc przyśpieszyłyśmy kroku. Centrum miasta położone jest na wzgórzu, więc trochę wysiłku kosztował nas ten marsz z plecakami. Dodatkowej dramaturgii dodawał fakt, że ulice były praktycznie puste choć było dopiero po 20.
Koniec końców udało nam się znaleźć tani pokój 300L (48,00zł), nazywał się El Rosario, warunki delikatnie mówiąc były słabe, pokój przypominał małą celę, na szczęście to tylko na 1 noc. Za tą cenę w Gwatemali można spodziewać się czegoś o wiele lepszego. Cóż, pierwszy dzień w Hondurasie nie zwalił nas z nóg, trzeba być pełnym wiary, że jutro będzie lepiej :)30.IV. 2014 r. Santa Rosa – Gracias – La Esperanza
Z naszego hotelu o standardzie bardzo, bardzo podstawowym wychodzimy po 8ej, bo od tej właśnie godziny jest czynna poczta przy Parku Centralnym. Tutejsze urzędy pocztowe nie rzucają się zbytnio w oczy, więc po obejściu wkoło Parku i tak musiałyśmy się spytać kogoś o lokalizację poczty a była oczywiście tuż obok.
Pan obejrzał moje kartki uważnie powiedział ile kosztuje znaczek – 25L (4,00zł) i wszystko szło sprawnie do momentu kiedy nie zaczął tłumaczyć, że „pani od znaczków” przychodzi po 9ej. Po pierwsze nie mamy czasu a po drugie poczta przecież jest czynna od 8.00. Na szczęście Pan wypisał mi jakiś kwitek podstemplował, zapłaciłam i pozostawiłam kartki w nadziei, że znaczki zostaną na nie przyklejone. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że poczta honduraska nie oszukała mnie i kartki doszły do PL.
Idziemy na dworzec, za dnia trasa prezentuje się o niebo lepiej. Upał jest okrutny, kupujemy wodę 13L – 1l (2,08zł). Autobus do Gracias już na nas czeka, płacimy 50L/os (8,00 zł, 50 km, 1,5h).
Na Honduras nie miałyśmy zbyt wiele czasu, dlatego ze względu na duże odległości zrezygnowałyśmy całkowicie z karaibskiego wybrzeża. Naszym celem były natomiast miasteczka, w których mieszkają potomkowie ludów Lenca – można porównać ich poniekąd do Majów. Ludy Lenca to rdzenni mieszkańcy terenów na południowym pograniczu Salwadoru i Hondurasu, przy czym na terenach tego drugiego Państwa było ich znacznie więcej. Ludy Lenca miały swój język, kulturę itd. W Hondurasie powstała tzw. La Ruta Lenca, czyli szlak turystyczny wiodący przez miasteczka Gracias, La Esperanza, Marcala, La Campa. Po takich informacjach oczekiwania mogą być dość spore.
W Gracias wysiadłyśmy na dworcu poza miastem. Spacerkiem przedarłyśmy się przez rozkopane ulice (budowa kanalizacji) do Parku Centralnego. Centrum miasta było czyste i zadbane, kolorowe domki, labirynty uliczek. Ogólnie może być, chociaż w takie zachwyty jak autor przewodnika nie wpadłyśmy. W naszym planie było też wejścia na wzgórze gdzie znajduje się fort San Cristobal. Jednak zostałyśmy zawrócone gdyż z powodu opadów szlak się osunął i ponoć nie można tam teraz chodzić. Posłusznie zawróciłyśmy, więc nie wiemy na ile informacja ta jest prawdziwa. Nie zauważyłyśmy też jakoś specjalnie obecności kultury Lenca. W Gwatemali ludzie chodzili w majańskich, kolorowych strojach a w Gracias jest tak jakoś nazbyt normalnie.

gracias 2.JPG



gracias 4.JPG



gracias 5.JPG



gracias 6.JPG



gracias.JPG



gracias 3.JPG


Lekko rozczarowane postanowiłyśmy ruszyć do kolejnego miasteczka La Esperanza. Wcześniej rozważałam wypad z Gracias do Parku Narodowego Celaque, jednak biorąc pod uwagę początek pory deszczowej, niepewną pogodę i pędzący czas postanowiłyśmy ominąć ten punkt.
W Gracias łatwo odnalazłyśmy mini dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do La Esperanza, 90L/os (14,40 zł, 85 km, 2,5h). Autobus ruszył o 12:30 i wiele wskazuje na to, że był to ostatni bezpośredni autobus na tej trasie.
W La Esperanza zaglądamy do kilku hoteli, ceny 300 ÷ 400L (48,00 ÷ 64,00 zł) za pokój, jednak warunki są słabe – pokoje zatęchłe, rzadko odwiedzane przez gości, w dodatku nie ma prądu. Postanowiłyśmy podążyć w kierunku centrum miasta do hotelu Martiner, o którym wspominał przewodnik. Gdy lekko zagubione studiowałyśmy mapkę podeszła do nas jakaś dziewczyna z pytaniem czy potrzebujemy pomocy. O dziwo mówiła znakomicie po angielsku. Chęci miała dobre, ale w tej części świata ludzie w ogóle nie orientują się w adresach. Po kilkunastu minutach odnalazłyśmy hotel. Nie był specjalnie spektakularny, to tylko kilka pokoi, ale za to czystych z własną łazienką i w dodatku za 250L (40,00zł). Wg przewodnika tuż przy hotelu miała znajdować się knajpka ze smakowitym jedzeniem. Niestety knajpki nie było, gdyż prawdopodobnie została zamieniona w garaż dla samochodów.
Mamy pecha do pogody w Hondurasie gdyż znowu zaczęło padać, oprócz sklepu o nazwie Lenca nie znalazłyśmy nic spektakularnego co świadczyłoby, że te tereny były tysiące lat temu zamieszkiwane przez te ludy. Nieco rozczarowane kierujemy się do kawiarni żeby przeczekać deszcz – kawa , herbata 7 L (1,12 zł), ciastko 5L (0,80zł).
Gdy pogoda nieco się polepszyła udałyśmy się na lokalny bazar, który rozciąga się na kilku ulicach. Skusiłyśmy się na posiłek, który jest uznawany za tradycyjny w tej części świata – tamal (6L = 0,96 zł). Istnieje wiele wariantów tego dania. Bazę stanowi masa kukurydziana, do której dodawane jest mięso lub warzywa lub też w wersji słodkiej owoce, cynamon i cukier. Cała ta papka jest zawinięta zazwyczaj w liść bananowca. Nasz tamal był w wersji mięsnej. W ogóle nie przypadł mi do gustu i było to mój pierwszy i ostatni eksperyment z tym daniem, ale nie należy się zniechęcać gdyż istnieje wielu entuzjastów tego dania, ja mogę być tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Ostatnim punktem dnia było odwiedzenie La Gruta, który znajduje się na niewielkim wzgórzu. Jest to mała kapliczka, z której rozpościera się ładny widok na miasto. My natomiast zamiast miasta zobaczyłyśmy nadciągające, czarne chmury. Zrobiło się ciemno, w mieście prądu nadal brak.

La Esperanza.JPG



La Esperanza 2.JPG



La esperanza 3.JPG


Na zasadniczą część ulewy schroniłyśmy się w supermarkecie i bardzo, bardzo powoli robiłyśmy zakupy – przykładowe ceny: serek w plasterkach 36L (5,76zł), 5 tortilli 10L (1,60zł), piwo puszka 25L (4,00 zł), soczek 0,33 7L (1,12zł). Deszcz padał jak oszalały, już znudziło nam się dawno łażenie po sklepie więc ruszyłyśmy do hotelu. Szło się fatalnie, wszędzie ciemność a krawężniki miejscami mają po 0,5 metra wysokości.
Przemoczone dotarłyśmy do hotelowego pokoju, obdarowano nas świeczką.
Szczęśliwie po kilkunastu minutach włączono prąd i mogłyśmy delektować się zawiłą fabułą telenoweli nadawanej w lokalnej TV.
Sprawdziłyśmy też pocztę i okazało się, że host z CS z La Entrada zgodził się nas hostować i podał adres. Co za pech, że nie miałyśmy wczoraj zasięgu ani internetu iprzez to wszystko musiałyśmy zanocować w Santa Rosa :-(1.V. 2014 r. La Esperanza – La Guama – Peña Blanca – Los Naranjos
Na dzisiaj w planach mamy przedostanie się nad słynne Lago de Yojoa. To największe jezioro w Hondurasie o fantastycznej lokalizacji, otoczone górami i wygasłymi wulkanami. Jednak jezioro jest najbardziej popularne ze względu na bardzo liczne gatunki ptaków, które tutaj występują.
Opuszczamy hotel ok. 8 i swoje kroki kierujemy na dworzec. Wsiadamy do autokaru jadącego do San Pedro Sula, będziemy musiały wysiąść po drodze w mieście La Guama 100 L/os (16,00 zł, 120 km, 2h 15 min). La Guama w zasadzie leży już nad jeziorem, można je obserwować zza szyb autokaru, jednak nam zależy żeby dotrzeć w nieco spokojniejszą okolicę. W La Guama zaliczamy szybką przesiadkę w busik do Peña Blanca 15L/os. (2,40 zł, 15 km, 25 min). Miasteczko jakoś specjalnie nas nie zachwyciło więc po krótkim spacerze, zakupach i znalezieniu drukarki postanowiłyśmy pojechać jeszcze dalej do miejscowości Los Naranjos.

1 Pena blanca.JPG



2 pena blanca.JPG


Zdecydowałyśmy się na przejazd tuk-tukiem 30L/2os. (4,80 zł, 4 km). Przestudiowałyśmy przewodnik Lonely Planet i chociaż nas zawiódł przy Zephyr Lodge w Lanquin to jednak postanowiłyśmy mu dać drugą szansę. Wybrałyśmy rekomendowaną kwaterę w D&D Brewery (http://www.ddbrewery.com/). Miejsce na pierwszy rzut oka wygląda bardzo fajnie, dużo roślin, jest nawet basen, ale największa zaleta to fakt, że nie ma tu tłumu rozwrzeszczanych amerykanów. Nie ma wolnego pokoju z łazienką, więc decydujemy się na miejsce w 4-osobowym dormitorium 130L/os (20,80zł). Pokój jest czysty, niezbyt przestronny, ale można się pomieścić, od łazienki i prysznica dzieli nas kilka kroków. Razem z nami mieszka Szwajcar a po kilku minutach dołącza Holenderka. Szwajcar był kilka miesięcy na Internshipie w La Ceiba i dopiero tydzień temu zaczął część turystyczną swojego wyjazdu. Pocieszające jest to, że nasi współlokatorzy zgodnie stwierdzili, że wybrzeże karaibskie i Utila nie powaliły ich z nóg. Czyli może dobrze, że tam nie pojechałyśmy.

3 d and d.JPG



4 d and d.JPG


Na popołudnie postanowiłyśmy wybrać się nad jezioro Yojoa. Oczywiście ktoś źle nas pokierował i zamiast iść krótszą drogą poszłyśmy na około, plus był taki, że kupiłyśmy piękny okaz melona za 20L (3,20zł). Niestety nasz spokój w czasie spaceru zakłócały nadciągające chmury. No i niestety kiedy jezioro było już na wyciągnięcie ręki rozpętała się ulewa a my byłyśmy pośrodku niczego. Próby schowania się przed deszczem nie przyniosły pożądanego rezultatu. W końcu złapałyśmy nadjeżdżającego tuk tuka, którym jechało już dwoje pasażerów. W lekkim ścisku i strugach deszczu dojechałyśmy do Peña Blanca, gdzie schroniłyśmy się już pod dachem. Z każdą minutą nasze nadzieje na wypad nad jezioro i piękną pogodę malały. Ulice przeobraziły się w płynące potoki, istny koszmar.


Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

karolina_s 24 grudnia 2014 12:07 Odpowiedz
3.V. 2014 r. Tegucigalpa – El Paraiso – Las Manos – Ocotal – Managua - GranadaDzisiaj czeka nas prawdziwy dzień drogi, dobrze że nocowałyśmy w komfortowych warunkach, więc z nowymi siłami możemy ruszać na podbój Nikaragui. No, ale od początku. Ok. 8 rano Andrea podwozi nas w okolice centrum handlowego Alhambra, gdzie czeka na nas autobus do El Paraiso. Bilety kupuje się w biurze firmy przewozowej, płacimy 83L/os. (13,28zł). Podróż trwa nieco ponad 2 h (120 km). Zaliczamy szybką przesiadkę w busik do granicy w Las Manos 17L (2,72 zł, 30 min, 15 km). Na granicy musimy zaliczyć serię opłat, najpierw haracz wyjazdowy z Hondurasu 60L (9,60zł) – oficjalna opłata, bo dostałyśmy kwit, potem opłata wjazdowa do Nikaragui 12$ (najlepiej mieć równo, bo Pan oczywiście nie ma wydać) i jeszcze za posterunkiem granicznym 1 dolarek opłaty na rzecz ochrony środowiska. Takim oto sposobem z lżejszymi portfelami znalazłyśmy się w Nikaragui. Pieniądze można wymienić przy granicy, 1$ = 25 cordob. Dzisiaj najbardziej chciałybyśmy dojechać do Granady, ale nie wiemy czy nasze dobre tempo się utrzyma. Tak czy inaczej trzeba dojechać do stolicy. Zatem kolejny busik do Ocotal 14C/os (1,82 zł, 22 km, 40 min), szybciutka podmiana na Managua Express 103C/os (13,39zł, 230 km, 4h). W stolicy wysiadamy na dworcu w samym środku niczego, uzyskujemy kilka różnych wersji na temat nr autobusu, którym trzeba dojechać dworca, skąd startują autobusy do Granady (terminal UCA). W końcu nasi wszyscy doradcy doszli do konsensusu i wcisnęli nas do odpowiedniego autobusu miejskiego. Problem pojawił się z biletem, gdyż nie ma jednorazowych a trzeba przy wejściu odbić kartę przy czytniku. Z pomocą przyszły nam dzieciaki, które za drobną opłatą 5C/os (0,65zł) użyczyły swojej karty. Ta pomoc to w zasadzie ich sposób na pracę. Choć było późne popołudnie to busiki do Granady jeszcze jeździły. Przejazd dla jednej osoby kosztował 24C (3,12 zł, 50 km, 1h). Wysiadamy w Granadzie przy Parku Centralnym – plan na dziś zrealizowany, pominęłyśmy nocleg w nieciekawej stolicy na rzecz tego urokliwego miasteczka. Pozostaje jeszcze kwestia noclegu – w przewodniku znajdujemy hostel La Libertad, cena ok, blisko centrum, zatem idziemy. Na miejscu okazuje się, że ceny są jeszcze niższe niż te podane w przewodniku LP – niezwykle rzadko spotykany przypadek. Łóżko w dormitorium (kilkanaście osób) kosztuje 4$ a pokój 2-osobowy z łazienką, tyle że w budynku na ulicy obok 10$/noc/2os. Wybieramy zatem „ekskluzywną” niezależność. Ponadto możemy korzystać ze wszystkich udogodnień jakie oferuje hostel – internet, kuchnia itp. Pokój, jak za cenę, którą przyszło nam zapłacić jest OK, czysty, bez robactwa – czegóż chcieć więcej. I tak kończy się nasz podróżniczy dzień.
karolina_s 5 kwietnia 2015 16:37 Odpowiedz
9.V.2014 r. Leon – Chinandega – El Guasaule- EL Amatillo- San MiguelDzisiejszy dzień to pokonywanie kolejnych kilometrów i przejść granicznych, gdyż chcemy dostać się do Salwadoru. Ok. 7 meldujemy się na dworcu i wsiadamy do busa jadącego do Chinandega 17c (2,21 zł, 40 km, 1 h). Tutaj musimy zmienić autobus, odszukujemy go bez trudu, tym razem kierunek granica w El Guasaule 30c (3,90 zł 80 km, 2h). Ponieważ posterunki graniczne dzieli spora odległość a nam się spieszy to bierzemy rikszę rowerową 25 c/os (3,25 zł), która zatrzymuję się przy odpowiednich okienkach i budynkach. Jeszcze w Nikaragui dopada nas ankieter z jakiegoś resortu turystyki, który w krótkiej rozmowie chciał się od nas dowiedzieć, jak długo byłyśmy w kraju, co nam się podobało, czy spotkało nas coś niemiłego itd. Ogólnie sprawiło to na nas bardzo pozytywne wrażenie.Opłata wyjazdowa z Nikaragui to 2$=50c (6,50 zł) a wjazdowa do Hondurasu 3$ = 60 lempirów (9,60 zł).Po dokonaniu wszystkich formalności udaje nam się znaleźć bezpośredni autobus do El Amatillo 80c (10,40 zł, 130 km, 4,5h), czyli od granicy do granicy – pełnia szczęścia, ale oczywiście jak to w Hondurasie wszystko poszło nie tak. Autobus żółwił się niemiłosiernie, wszędzie postoje, czekanie na ludzi – dramat i tak z obiecanych 3 godzin podróż wydłużyła się do 4,5h. Już nawet brak opłaty wyjazdowej z Hondurasu nie potrafił zmniejszyć naszej niechęci do tego kraju. Nasz ambitny plan żeby dostać się dziś do stolicy Salwadoru stał się właśnie niemożliwy.Po całym Salwadorze jeżdżą numerowane autobusy, wynika to z niezbyt dużej wielkości tego kraju. Z granicy jedziemy autobusem nr 330 do San Miguel z przesiadką w Santa Ana, 3$ (9,30 zł, 60 km, 1,5h). No i tutaj dzisiejszą podróż kończymy, gdyż jest późne popołudnie i autobusów do stolicy brak. W San Salvador czekał na nas host z CS, ale musiałyśmy do niego zadzwonić i przeprosić, że dotrzemy dopiero jutro rano. San Miguel, nie ma się co oszukiwać, nie jest atrakcyjne. Znajdujemy jakiś podły hotel niedaleko dworca za 15$/2os. (23 zł/os.) i smakujemy pupusy, z których słynie Salwador.
kefirm 5 kwietnia 2015 18:08 Odpowiedz
Schodzi Ci z tą relacją :PDoszły wasze pocztówki do Polski? My wysyłaliśmy z dwóch miejsc w Gwatemali no i niestety. Fajnie się czyta do momentu, gdzie podróżowaliśmy po tych samych miejscach, także czekam na wasz Salwador, bo mi się bardzo podobał. Co do Hondurasu to np. w D&D Brewery ceny wypisane na tablicy były zupełnie inne, aniżeli oni liczyli sobie na końcu także nie polecałbym tego miejsca.A w parku Montana de Celaque było fajnie :) Ciekawym jest też to, że w wielu miejscach byliśmy w odstępie 1-2 dni, a nam tak bardzo nie padało.Pzdr,Miłosz :)
karolina_s 5 kwietnia 2015 18:20 Odpowiedz
Na szczęście już kończę, bo chcę zdążyć przed pierwszą rocznicą od postawienia stopy na gwatemalskiej płycie lotniska ;-)Pocztówki doszły ze 100% skutecznością, a wysyłałam z różnych miejsc, tylko musiałam potraktować klejem znaczki z Gwatemali bo odkleiły mi się zanim wrzuciłam je do skrzynki.W D&D podliczyli nas uczciwie, więc pewnie różnie to bywa - jednym słowem trzeba się pilnować.Niestety w Salwadorze byłyśmy już na mocnym niedoczasie i jeszcze ta pogoda - niestety najgorsze pogodowe wspomnienia mamy z Salwadoru i to pokrzyżowało nam plany, ale i tak uważam, że kraj był super :-)
kefirm 5 kwietnia 2015 18:25 Odpowiedz
Rok temu termin wyjazdu wypadał właśnie w święta, więc wspomnienia i tak są już ja najbardziej na czasie. :)To super, że chociaż wasze kartki doszły. Czasem wciąż mam nadzieję, że i moje jeszcze dojdą - tak jak list z Hogwartu, na pewno się gdzieś zawieruszył.I tak niezłą trasę udało wam się zrobić. :)
karolina_s 5 kwietnia 2015 18:44 Odpowiedz
Te święta bardzo mnie zmobilizowały do pisania, bo już uznałam, że to lekki obciach tak długo się do tego zbierać. Kartki wyglądały jakby je ktoś przeżuł 5x i wypluł, ale są. Jeśli twoje dotrą to będzie to wielki triumf poczty polskiej, czego ci oczywiście życzę :-)