Dodaj Komentarz
Komentarze (6)
karolina_s
24 grudnia 2014 12:07
Odpowiedz
3.V. 2014 r. Tegucigalpa – El Paraiso – Las Manos – Ocotal – Managua - GranadaDzisiaj czeka nas prawdziwy dzień drogi, dobrze że nocowałyśmy w komfortowych warunkach, więc z nowymi siłami możemy ruszać na podbój Nikaragui. No, ale od początku. Ok. 8 rano Andrea podwozi nas w okolice centrum handlowego Alhambra, gdzie czeka na nas autobus do El Paraiso. Bilety kupuje się w biurze firmy przewozowej, płacimy 83L/os. (13,28zł). Podróż trwa nieco ponad 2 h (120 km). Zaliczamy szybką przesiadkę w busik do granicy w Las Manos 17L (2,72 zł, 30 min, 15 km). Na granicy musimy zaliczyć serię opłat, najpierw haracz wyjazdowy z Hondurasu 60L (9,60zł) – oficjalna opłata, bo dostałyśmy kwit, potem opłata wjazdowa do Nikaragui 12$ (najlepiej mieć równo, bo Pan oczywiście nie ma wydać) i jeszcze za posterunkiem granicznym 1 dolarek opłaty na rzecz ochrony środowiska. Takim oto sposobem z lżejszymi portfelami znalazłyśmy się w Nikaragui. Pieniądze można wymienić przy granicy, 1$ = 25 cordob. Dzisiaj najbardziej chciałybyśmy dojechać do Granady, ale nie wiemy czy nasze dobre tempo się utrzyma. Tak czy inaczej trzeba dojechać do stolicy. Zatem kolejny busik do Ocotal 14C/os (1,82 zł, 22 km, 40 min), szybciutka podmiana na Managua Express 103C/os (13,39zł, 230 km, 4h). W stolicy wysiadamy na dworcu w samym środku niczego, uzyskujemy kilka różnych wersji na temat nr autobusu, którym trzeba dojechać dworca, skąd startują autobusy do Granady (terminal UCA). W końcu nasi wszyscy doradcy doszli do konsensusu i wcisnęli nas do odpowiedniego autobusu miejskiego. Problem pojawił się z biletem, gdyż nie ma jednorazowych a trzeba przy wejściu odbić kartę przy czytniku. Z pomocą przyszły nam dzieciaki, które za drobną opłatą 5C/os (0,65zł) użyczyły swojej karty. Ta pomoc to w zasadzie ich sposób na pracę. Choć było późne popołudnie to busiki do Granady jeszcze jeździły. Przejazd dla jednej osoby kosztował 24C (3,12 zł, 50 km, 1h). Wysiadamy w Granadzie przy Parku Centralnym – plan na dziś zrealizowany, pominęłyśmy nocleg w nieciekawej stolicy na rzecz tego urokliwego miasteczka. Pozostaje jeszcze kwestia noclegu – w przewodniku znajdujemy hostel La Libertad, cena ok, blisko centrum, zatem idziemy. Na miejscu okazuje się, że ceny są jeszcze niższe niż te podane w przewodniku LP – niezwykle rzadko spotykany przypadek. Łóżko w dormitorium (kilkanaście osób) kosztuje 4$ a pokój 2-osobowy z łazienką, tyle że w budynku na ulicy obok 10$/noc/2os. Wybieramy zatem „ekskluzywną” niezależność. Ponadto możemy korzystać ze wszystkich udogodnień jakie oferuje hostel – internet, kuchnia itp. Pokój, jak za cenę, którą przyszło nam zapłacić jest OK, czysty, bez robactwa – czegóż chcieć więcej. I tak kończy się nasz podróżniczy dzień.
karolina_s
5 kwietnia 2015 16:37
Odpowiedz
9.V.2014 r. Leon – Chinandega – El Guasaule- EL Amatillo- San MiguelDzisiejszy dzień to pokonywanie kolejnych kilometrów i przejść granicznych, gdyż chcemy dostać się do Salwadoru. Ok. 7 meldujemy się na dworcu i wsiadamy do busa jadącego do Chinandega 17c (2,21 zł, 40 km, 1 h). Tutaj musimy zmienić autobus, odszukujemy go bez trudu, tym razem kierunek granica w El Guasaule 30c (3,90 zł 80 km, 2h). Ponieważ posterunki graniczne dzieli spora odległość a nam się spieszy to bierzemy rikszę rowerową 25 c/os (3,25 zł), która zatrzymuję się przy odpowiednich okienkach i budynkach. Jeszcze w Nikaragui dopada nas ankieter z jakiegoś resortu turystyki, który w krótkiej rozmowie chciał się od nas dowiedzieć, jak długo byłyśmy w kraju, co nam się podobało, czy spotkało nas coś niemiłego itd. Ogólnie sprawiło to na nas bardzo pozytywne wrażenie.Opłata wyjazdowa z Nikaragui to 2$=50c (6,50 zł) a wjazdowa do Hondurasu 3$ = 60 lempirów (9,60 zł).Po dokonaniu wszystkich formalności udaje nam się znaleźć bezpośredni autobus do El Amatillo 80c (10,40 zł, 130 km, 4,5h), czyli od granicy do granicy – pełnia szczęścia, ale oczywiście jak to w Hondurasie wszystko poszło nie tak. Autobus żółwił się niemiłosiernie, wszędzie postoje, czekanie na ludzi – dramat i tak z obiecanych 3 godzin podróż wydłużyła się do 4,5h. Już nawet brak opłaty wyjazdowej z Hondurasu nie potrafił zmniejszyć naszej niechęci do tego kraju. Nasz ambitny plan żeby dostać się dziś do stolicy Salwadoru stał się właśnie niemożliwy.Po całym Salwadorze jeżdżą numerowane autobusy, wynika to z niezbyt dużej wielkości tego kraju. Z granicy jedziemy autobusem nr 330 do San Miguel z przesiadką w Santa Ana, 3$ (9,30 zł, 60 km, 1,5h). No i tutaj dzisiejszą podróż kończymy, gdyż jest późne popołudnie i autobusów do stolicy brak. W San Salvador czekał na nas host z CS, ale musiałyśmy do niego zadzwonić i przeprosić, że dotrzemy dopiero jutro rano. San Miguel, nie ma się co oszukiwać, nie jest atrakcyjne. Znajdujemy jakiś podły hotel niedaleko dworca za 15$/2os. (23 zł/os.) i smakujemy pupusy, z których słynie Salwador.
kefirm
5 kwietnia 2015 18:08
Odpowiedz
Schodzi Ci z tą relacją
:PDoszły wasze pocztówki do Polski? My wysyłaliśmy z dwóch miejsc w Gwatemali no i niestety. Fajnie się czyta do momentu, gdzie podróżowaliśmy po tych samych miejscach, także czekam na wasz Salwador, bo mi się bardzo podobał. Co do Hondurasu to np. w D&D Brewery ceny wypisane na tablicy były zupełnie inne, aniżeli oni liczyli sobie na końcu także nie polecałbym tego miejsca.A w parku Montana de Celaque było fajnie
:) Ciekawym jest też to, że w wielu miejscach byliśmy w odstępie 1-2 dni, a nam tak bardzo nie padało.Pzdr,Miłosz
:)
karolina_s
5 kwietnia 2015 18:20
Odpowiedz
Na szczęście już kończę, bo chcę zdążyć przed pierwszą rocznicą od postawienia stopy na gwatemalskiej płycie lotniska
;-)Pocztówki doszły ze 100% skutecznością, a wysyłałam z różnych miejsc, tylko musiałam potraktować klejem znaczki z Gwatemali bo odkleiły mi się zanim wrzuciłam je do skrzynki.W D&D podliczyli nas uczciwie, więc pewnie różnie to bywa - jednym słowem trzeba się pilnować.Niestety w Salwadorze byłyśmy już na mocnym niedoczasie i jeszcze ta pogoda - niestety najgorsze pogodowe wspomnienia mamy z Salwadoru i to pokrzyżowało nam plany, ale i tak uważam, że kraj był super
:-)
kefirm
5 kwietnia 2015 18:25
Odpowiedz
Rok temu termin wyjazdu wypadał właśnie w święta, więc wspomnienia i tak są już ja najbardziej na czasie.
:)To super, że chociaż wasze kartki doszły. Czasem wciąż mam nadzieję, że i moje jeszcze dojdą - tak jak list z Hogwartu, na pewno się gdzieś zawieruszył.I tak niezłą trasę udało wam się zrobić.
:)
karolina_s
5 kwietnia 2015 18:44
Odpowiedz
Te święta bardzo mnie zmobilizowały do pisania, bo już uznałam, że to lekki obciach tak długo się do tego zbierać. Kartki wyglądały jakby je ktoś przeżuł 5x i wypluł, ale są. Jeśli twoje dotrą to będzie to wielki triumf poczty polskiej, czego ci oczywiście życzę
:-)
Decyzja, że jadę była dość oczywista! Pozostała sprawa terminu, dokładnego kierunku. Nie muszę mówić, że bilety rozchodziły się jak „świeże bułeczki”, dlatego decyzja i zakup biletów nastąpił w ciągu godziny. Koszt biletu dla jednej osoby wyniósł 1044,37 zł (kupione na empiktravel.pl) a trasa wyglądała tak:
20.IV.2014 Berlin Tegel 19:45 - Madrid Barajas 23:00
21.IV.2014 Madrid Barajas 12:45 - Guatemala city 16:00
12.V.2014 El Salvador 19:00 - Madrid Barajas 14:40 (+1d)
13.V.2014 Madrid Barajas 16:00 - Berlin Tegel 19:05
Seria tegorocznych promocji Iberii sprawiła, że liczba polskich turystów w Gwatemali wzrosła kilkanaście jak nie kilkadziesiąt razy porównując do lat ubiegłych :-)
Pomimo tego, że Gwatemala jest krajem kilka razy mniejszym od Polski to do zaoferowania ma bardzo wiele. Na zachodzie plaże Pacyfiku, na wschodzie wybrzeże Morza Karaibskiego, na północy rozległa dżungla oraz a w centrum setki wulkanów. Z tych powodów Gwatemala miała być głównym punktem wyjazdu a cała reszta była planowana jako sympatyczne uzupełnienie, choć jak się na koniec okazało to pierwotny plan dość mocno ewaluował, ale o tym to już w zasadniczej części relacji poniżej. Zapraszam do lektury!
19.IV.2014 Warszawa - Berlin
Swoją podróż rozpoczynam w Wielką Sobotę na Metrze Młociny. Trasę z Warszawy do Berlina pokonam Polskim Busem (odjazd g.22:30). Bilet kupowałam z historycznej już chyba puli wrzuconej 13.II, gdzie cały system PB padł, ale ostatecznie po tygodniu otrzymałam swój bilet w cenie 17zł. Autobus odjechał punktualnie z Warszawy, szczęśliwie miejsce obok było wolne, więc można było się rozłożyć. Niestety w Poznaniu doszło sporo ludzi i zrobił się komplet, więc komfort podróży znacznie spadł.
20.IV. 2014 Berlin
Na Dworzec Autobusowy Berlin ZOB docieramy ok. 50 min przed planowanym czasem wg rozkładu. Niestety pogoda w Belinie fatalna - wieje, pada i zimno. Po lekkim odświeżeniu i pozostawiam swój plecak w jednej z dworcowych skrytek – koszt 3€ /mała skrytka, 4€ /duża skrytka (ceny za dzień). Skrytki znajdują się po prawej stronie od wyjścia z dworca na perony.
Warunki pogodowe uległy znaczącej poprawie, więc ruszam spacerkiem na miasto, w kierunku Bramy Brandenburskiej, gdzie o 11:00 zbiera się Free Walking Tour http://www.newberlintours.com/daily-tou ... -tour.html Przewodnik posługiwał się bardzo płynnym angielskim i posiadał naprawdę imponującą wiedzę nt. miasta. Wycieczka trwała prawie 3h a pracę przewodnika wynagradza się dobrowolnymi napiwkami.
Mam jeszcze kilka godzin do lotu, więc udaję się na obiad z poznanymi podczas wycieczki Francuzami.
Na dworzec Berlin ZOB wracam autobusem nr 100 (1,60€) spod Ogrodu Zoologicznego. Na dworcu zabieram rzeczy ze skrytki i ruszam dalej w kierunku Lotniska Tegel. Najpierw Bus M49 do Ogrodu Zoologicznego i przesiadka do Bus 109 do samego Lotniska (na całość bilet za 2,60€).
Terminal D, którego odbywa się lot do Madrytu jest dość klaustrofobiczny, więc trzeba się tam udać przed końcem check-in żeby ograniczyć spędzony tam czas do niezbędnego minimum.
W samolocie jest kilkoro Polaków, cel podróży mają podobny do mojego – jednak wieści o promocji Iberii do Am. Środkowej szybko się rozeszły w kraju :-) Lot jest operowany przez Iberia Express a to oznacza, że podczas lotu nie ma posiłków – chyba LOT się na nich wzorował.
20-21.IV.2014 Madryt
W Madrycie lądujemy punktualnie o 23:00, pod długim maratonie przez lotnisko w końcu docieram do wyjścia, gdzie czeka na mnie moja współtowarzyszka Magda, która zaczęła podróż w Barcelonie. Czekamy jeszcze chwilę na Polaków, z którymi umówiłam się wcześniej na forum. Mamy rezerwację w tym samym hotelu – Hotel Osuna rezerwowany przez http://www.travelpony.com/?rc=zaps
Pokój 2-osobowy ze śniadaniem w formie bufetu i darmowymi transferami z/na lotnisko kosztował nas 19$ (po uwzględnieniu bonusa 35$ za rejestrację).
Pogoda w Madrycie jest zupełnie niehiszpańska, wieje potworny wiatr, jest strasznie zimno i leje. Musiałam zadzwonić do hotelu z prośbą o przysłanie busa, więc ponad 20-minutowe oczekiwanie wychłodziło nas totalnie. Blisko hotelu znajduje się metro, ale na nocne zwiedzanie stolicy nikt nie ma już ochoty.
Hotel Osuna wygląda bardzo przyzwoicie, wszędzie są dosyć niskie zabudowania, dużo zieleni a pokoje czystko i dosyć komfortowe.
Poranek wita nas znowu deszczem, na szczęście na śniadanie nam to wynagradza – wybór jedzenia i napojów jest bardzo duży , więc na pewno każdy znajdzie coś odpowiedniego dla swoich kubków smakowych.
Po śniadaniu szybkie pakowanie i ruszamy we czwórkę na lotnisko – droga hotelowym busikiem zajmuje ok. 15-20minut .
Odprawa na lot do Gwatemali jest bezproblemowa. Dojście do odpowiedniej bramki zajmuje ponad 30 min. Przed samym wejściem do samolotu spotykamy jeszcze wielu Polaków, każdy z innym, swoim wymarzonym planem na Amerykę Środkową.
Lot do Gwatemali odbędziemy na pokładzie wysłużonego już z lekka Airbusa A340-300. Startujemy z ok. 40-minutowym opóźnieniem
12 godzin w samolocie i to w dodatku w ciągu dnia (wg czasu europejskiego) to koszmar a system rozrywki jest dość ubogi. Jednak myśl, że leci się do Gwatemali znacznie poprawia nastrój
W trakcie lotu są serwowane trzy posiłki. W samolocie jest trochę wolnych miejsc, więc niektórzy szczęśliwcy mogą wygodnie rozłożyć się na dwóch siedzeniach.
21.IV.2014 Guatemala City – Antigua
Na lotnisku La Aurora w stolicy Gwatemali lądujemy przed 17, wszystkie formalności idą bardzo sprawnie – jeszcze na pokładzie samolotu wypełnialiśmy kwity, które trzeba oddać przy kontroli paszportowej i po odebraniu bagażu. I tak oto oficjalnie znaleźliśmy się w jednym z najniebezpieczniejszych miast świata – tak przynajmniej mówią rankingi, które plasują Gwatemala City na 12 miejscu tej nie niechlubnej listy.
Na lotnisku znajduje się kantor, ale nie na hali przylotów, tylko znacznie wcześniej przed taśmą bagażową. My się trochę zgapiliśmy i było już za późno na powrót. Na hali przylotów jest informacja turystyczna i stoiska wypożyczalni aut. Nasi znajomi Polacy zarezerwowali auto i zgodzili się nas podrzucić do Antigua, gdzie zupełnie przypadkiem mamy nocleg w tym samym miejscu.
Po wyjściu przed terminal lotniska kłębią się dziesiątki osób z różnych wypożyczalni i hoteli, jednak tej o którą nam chodzi nie ma. Idziemy do informacji turystycznej, w której pracuje starsza kobieta mówiąca na szczęście po angielsku. Znajduje w książce telefonicznej nr do wypożyczalni i pozwala nam skorzystać z telefonu, musieliśmy się tylko wpisać do zeszytu – a miał być to dziki, niebezpieczny kraj :-) Po kilku telefonach w końcu przyjeżdża spóźniony pracownik wypożyczalni. Jedziemy do biura w najgorszych popołudniowych korkach. Samochód, który przygotowali jest prawie nowy, dlatego konieczne było wykupienie pełnego ubezpieczenia. Pracownicy wypożyczalni bardzo skrupulatnie odnotowali każdą mikroryskę.
Po tych lekko przydługich formalnościach ruszyliśmy do Antigua (45 km), niestety Toyota Yaris słabo sobie radziła z pokonywaniem fatalnie wyprofilowanych kocich łbów, ale jakoś pokonaliśmy główny odcinek drogi. Jazda w Antigua po zmroku jest dość trudna, bo wiele dróg jest jedno kierunkowych a ich oznaczenie pozostawia wiele do życzenia. Pobłądziliśmy trochę, ale w końcu odnaleźliśmy naszą kwaterę u Fernando i Evelyn. Nocleg zarezerwowany za 0zł dzięki kuponowi rabatowemu w serwisie Airbnb.com, kwatera bardzo fajna, gospodarze też świetni https://www.airbnb.pl/rooms/222037
Wycieńczeni podróżą padamy jak muchy po 22.
22.IV.2014 r. Antigua – wulkan Pacaya – Antigua
Różnica czasu sprawia, że przed 7 rano jesteśmy gotowi do wyjścia na miasto.
A propo miasta to krótka informacja dla niewtajemniczonych. Antigua a w zasadzie pełna nazwa to Antigua Gwatemala (stara Gwatemala) to dawna stolica kraju do 1773 r. Otaczające miasto wulkany (Agua, Acatenango, Fuego)powodowały liczne trzęsienia ziemi dlatego stolica została przeniesiona do Gwatemala City – miejsca bardziej bezpiecznego. Antigua to kolonialne, bardzo kolorowe miasteczko z klimatycznymi brukowanymi uliczkami i z mnóstwem turystów lub obcokrajowców, którzy postanowili tu zamieszkać.
Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy na Cerro del Torre – wzgórze krzyża. Na wzgórze prowadzi ścieżka. Przed wyjazdem z Polski czytałam, że to bardzo niebezpieczne miejsce, ale jakoś ciężko w to uwierzyć mijając po drodze ludzi uprawiających poranny jogging. Ze wzgórza rozpościera się widok na całe miasto, ale głównym obiektem obserwacji miał być górujący nad miastem wulkan Agua. Niestety nie mieliśmy szczęścia, bo niebo było spowite chmurami, które nie chciały przesunąć się w żadną stronę.
Lekko rozczarowani wracamy na śniadanie do naszej kwatery, które nie było zbyt obfite, ale skoro jest darmowe to nie ma co narzekać.
Ponownie wyruszamy na miasto, które ospale budzi się do życia. Odwiedzamy jeden z licznych kościołów i przykościelny szpital/przychodnie – taka lokalizacja jest bardzo popularna w tej części świata. Następnie nasze kroki kierujemy w okolice Parku Centralnego, który obowiązkowo musi znaleźć się w każdym tutejszym mieście.
Z łatwością odnajdujemy bank, gdzie wymieniamy dolary po bardzo przyzwoitym kursie 1$ - 7,67Q (1 quetzal = 0,40zł).
Punktem obowiązkowym jest także piekarnia Doña Luisa Xicotencatl (4a Calle Oriente 12), która słynie z chlebka bananowego. Za dość spory bochenek trzeba zapłacić 27Q (10,80zł).
Nie mamy jakiegoś specjalnego planu na to miasto, dlatego intuicyjnie chodzimy brukowanymi uliczkami Anitigua, na których widać kolorowe kwiaty pozostałości po niedawnym procesjach wielkiego tygodnia, po drodze mijamy też schowane platformy z figurami przedstawiającymi sceny biblijne – chrześcijaństwo jest w Ameryce Środkowej dość „świeżą” religią dlatego wiara i religia są towarzyszą tutaj każdej sferze życia codziennego.
Niedaleko łuku św. Katarzyny natrafiamy na bardzo dobrze zaopatrzony sklep z pamiątkami – dużo rękodzieła z całego regionu, lokalna kawa – to tylko niektóre skarby, które można tam zdobyć.
-- 11 Lip 2014 18:23 --
Jako, że zostajemy w Antigua na kolejną noc postanawiamy z Magdą wykorzystać popołudnie na wycieczkę na wulkan Pacaya. Lustrując oferty różnych biur najtańszy wariant (The Yellow House,1a Calle Poniente 24) to 60Q (24zł) za wycieczkę obejmujący transport w dwie strony oraz przewodnika, dodatkowo płatny jest wstęp do parku Pacaya 50Q/os (20zł). Jednak plan uległ pewnej modyfikacji gdyż nasi polscy znajomi również zdecydowali się odwiedzić wulkan więc wybieramy się wspólnie autem, trochę przy tym błądząc, ale w końcu docieramy do wioski San Vicente Pacaya (35 km).
Na miejscu uiszczamy opłatę wstępu za wejście do Parku oraz 100Q/4os. (40zł) za przewodnika. Początkowo cena usług przewodnika była 2x wyższa, wszyscy twierdzili, że to opcja obowiązkowa i nie pozwolili nam ruszyć na szlak indywidualnie. Więc po krótkich targach zgodziliśmy się zapłacić. Przez połowę drogi podążali za nami ludzie z końmi próbując nas namówić zdobycie wulkanu konno, jednak w końcu sobie odpuścili.
Wejście na wulkan Pacaya (2552 m n.p.m.) zajęło nam ok. 1,5h, po drodze można obejrzeć plantacje kawy, niestety krajobraz był średni z powodu chmur. Trzeba zabrać ze sobą jakieś okrycie wierzchnie gdyż pogoda zmienia się bardzo dynamicznie. Należy też pamiętać o wodzie, bo po drodze nie ma możliwości uzupełnienia zapasów.
Ostatnia erupcja wulkanu Pacaya miała miejsce miesiąc przed naszym przyjazdem więc mieliśmy okazję zobaczyć całe tony zastygłej, czarnej lawy. Na koniec nasz przewodnik zorganizował nam punkt obowiązkowy wycieczki, czyli grillowanie pianek Marshmallow w fumarolach.
Podczas zejścia spotykamy sporą konną wycieczkę Francuzów, która zmierzała na szczyt. To utwierdziło nas w przekonaniu, że wybraliśmy doskonałą porę na wejście, bo na szlaku było wtedy praktycznie pusto.
Z Magdą mamy jeszcze podwózkę autem do rozstaju dróg w Santa Lucia Milpas Atlas gdyż nasi polscy współtowarzysze ruszają dalej nad Atitlan. My za to będziemy miały okazję na pierwszą przejażdżkę chickenbusem. W międzyczasie kupujemy jeszcze skrojone mango 3Q (1,20zł), wodę 1,5 l 9Q (3,60zł). Ruszamy drogą prowadzącą do Antigua, próbujemy złapać stopa, ale po chwili nadjeżdża nasz kolorowy autobus, zatrzymuje się na poboczu. Za podwózkę do Antigua płacimy 4Q/os. (1,60zł), dostajemy bilety – takiego profesjonalizmu się tutaj nie spodziewałam. Dojeżdżamy do dworca autobusowego gdzie znajduje się również targ warzywny: pomidory kilka sztuk – 1Q (0,40zł), 5 bananów 4Q (1,60zł), ananas skrojony 5Q (2,00 zł). Popołudniu temperatura wreszcie pozwala na swobodny spacer po mieście. Nasze subiektywne wrażenie są takie, że Antigua owszem bardzo fajna, ale chyba trochę przereklamowana i 2 dni to jak dla nas absolutne maksimum pobytu tutaj. Gdybyśmy nie wybrały wycieczki na wulkan to pewnie plan dnia wzbogaciłby się o wycieczkę na jedną z pobliskich plantacji kawy – jest to swego rodzaju alternatywa, którą można wziąć pod uwagę.
Dzięki wskazówką naszej gospodynie Evelyn odnajdujemy duży supermarket (4th Calle Poniente 27, La Bodegona). W mniejszych sklepikach ceny są ustalane „na bieżąco”, więc przy większych zakupach lepiej wybrać się do supermarketu: woda 2l 7Q (2,80zł), Big kajzerka 1,5Q (0,60zł), piwo puszka 7,5Q (3,00zł), kawa regionalna 0,5 kg 50Q (20,00zł).
Po tym intensywnym dniu wracamy do domu, trochę rozmawiamy z gospodarzami przy okazji zdobywając cenne wskazówki na kolejne dni podróży po Gwatemali, bo pierwszym pełnym dniu w tym kraju wiele wskazuje na to, że będzie ciekawie :-)
-- 11 Lip 2014 18:56 --
23.IV. 2014 r. Antigua – Panajachel – San Juan La Laguna – San Marcos La Laguna – San Pedro La Laguna – San Juan La Laguna
Poranna pobudka została nam wynagrodzona poprzez bezchmurne niebo, więc widok na wulkan Agua był bajeczny.
Plan na dziś to Lago de Atitlan. Jedyny bezpośredni publiczny autobus do Panajachel rusza przed 7. Później również można się tam dostać ale z co najmniej jedną przesiadką. Chickenbusa należy przy dużej bramie na ul. Alameda Santa Lucia pomiędzy 4th Calle 4 Poniente a 5th Calle Poniente. W celu obserwacji widoków lepiej zasiąść po prawej stronie autobusu. Bilet do Panajachel (80km) to koszt 36Q (14,40zł). Podróż zajęła nam lekko ponad 3h, oczywiście w autobusie byli również inni Polacy, ale to już chyba nikogo nie dziwi.
Panajachel to miasto typowo turystyczne, wiele osób zatrzymuje się tutaj i miasto to stanowi bazę wypadową do innych wiosek zlokalizowanych wokół jeziora.
A jezioro Atitalan jest uważane za jedno z najpiękniejszych na świecie i wyjątkowych za sprawą swojej lokalizacji wokół czterech wulkanów. Wg lokalnych wierzeń jezioro co 7 lat zmienia wysokość stanu wody.
Mamy zarezerwowaną kwaterę w San Juan La Laguna, więc po krótkim obejściu Panajachel kierujemy się na przystań. Taxi wodne do San Juan kosztuje 25Q/os (10,00zł). Musimy chwilę poczekać na kolejnych pasażerów i ruszamy.
Łódka gna jak szalona i chyba nie tylko ja mam wrażenia, że za chwilę rozpadniemy się na kawałki - osoby ze skłonnościami do choroby morskiej czy lokomocyjnej powinny się już zorientować, że nie jest to opcja odpowiednia dla nich.
W San Juan wysiada z nami para Kanadyjczyków, którzy są zdziwieni, że chcemy to zostać na noc przecież to takie nieturystyczne miejsce. Zapewniamy ich, że jesteśmy tego świadome i żegnają się z nami… po polsku! Mamy drobny problem ze znalezieniem naszej kwatery, ale w końcu wieść o naszym przybyciu rozchodzi się po mieście i nasz gospodarz sam nas odnajduje. Pierwsze wrażenie naszej kwatery jest słabe, bo to typowe wąskie podwórka z kurami i inną zwierzyną, budynki pobudowane bez żadnego ładu i składu. Na szczęście pokój dla turystów jest bardzo schludny i czysty, łazienka też nie budzi zastrzeżeń, więc jest dobrze. Kwatera była rezerwowana za free z kodem https://www.airbnb.pl/rooms/2236156 Nasi gospodarze Pedro i Esmeralda byli niesamowici mili i życzliwi, niestety bardzo słabo znali angielski.
Plan na dzisiaj to eksploracja wiosek nad jeziorem. Pierwszy wybór pada na San Marcos La Laguna, wybieramy się tam tuk-tukiem 20Q/os (8zł, 7 km). Dystans nie jest zbyt duży, ale droga jest bardzo kręta i wyboista. Przed wjazdem do miasta trzeba uiścić drobną opłatę, ale to stoi po stronie naszego kierowcy.
San Marcos jest uważane za ośrodek medytacji, jogi, relaksacji itp. Muszę przyznać, że trochę jestem rozczarowana miasteczkiem, jak dla mnie nie spotkałam tam nic wyjątkowego. Wspięłyśmy się trochę powyżej zabudowań dla lepszego widoku na jezioro i potem nie wiedziałyśmy co by to jeszcze zrobić. W centrum jest mini targ i jakieś pseudo wesołe miasteczko, po drodze na przystań kilka kwater i punktów oferujących masaże, lekcje jogi itp.
Po tej niespodziewanie krótkiej wizycie postanowiłyśmy udać się wodną taksówką do San Pedro La Laguna 15Q/os (6,00zł).
-- 11 Lip 2014 19:00 --
San Pedro jest to miasteczko typowo turystyczne, z wieloma restauracjami oferującymi głównie kuchnię amerykańską i europejską. Znajdują się tutaj agencje turystyczne oferujące wycieczki w góry, na plantacje kawy, kursy hiszpańskiego i wiele innych. Przez to dostosowanie się do potrzeb turystów San Pedro wg mnie trochę traci na autentyczności. No ale każdy lubi co innego.
Przypadkiem spotykamy naszych polskich znajomych – nasza „rozłąka” nie trwała zbyt długo. Spacerujemy po wąskich uliczkach San Pedro. Akurat jest mecz Ligi Mistrzów w TV, więc sporo osób siedzi zahipnotyzowanych w lokalnych barach.
Wracamy z Magdą tuk-tukiem do San Juan 10Q/os (4,00zł, 3 km). Będąc jeszcze w Polsce umówiłam się z pewną Austriaczką z Couchsurfingu, która w San Juan kilka miesięcy temu zbudowała eko-domki dla turystów. Miejsce nazywa się Mayachik, jest zlokalizowane na uboczu. Domki są nowe i czyste a teren bardzo zadbany. Ceny są bardzo przystępne, więc gdyby nie oferta z Airbnb z pewnością zatrzymałybyśmy się właśnie tam http://www.mayachik.com/ Evelyn opowiada nam o swoich losach w Gwatemali, oprowadza nas po swojej posiadłości. Dużym zaskoczeniem dla nas był fakt, że w menu znalazły się nasze polskie pierogi z lekką nutką gwatemalskich smaków. Okazało się, że jednym z pierwszych gości Mayachik był Polak, który nauczył ich tego dania – nasi są wszędzie!!
Po wypiciu kawy z lokalnych zbiorów opuściłyśmy Mayachik i ruszyłyśmy na wieczorny spacer po mieście. Weszłyśmy do pracowni, w której były tkane ręcznie typowe gwatemalskie tkaniny barwione naturalnymi farbami z roślin i warzyw, z tego zresztą jest znane San Juan.
Po tym aktywnym dniu wróciłyśmy na kwaterę, gdzie dostałyśmy na kolacje tacosy chociaż nie byłyśmy świadome, że oferta noclegu obejmuje opcję wyżywienia – miła niespodzianka.
Moja opinia jest subiektywna, ale San Juan było dla mnie najlepszym wyborem, wg mnie jest to najbardziej prawdziwe miasteczko ze wszystkich, które dzisiaj odwiedziłyśmy, ma swój specyficzny klimat i rytm życia i fantastyczną lokalizację na zboczu góry.24.IV. 2014 r. San Juan La Laguna – Los Encuentros – Chichicastenango – Santa Cruz del Quiche – Uspantan – Coban – Lanquin
Dzisiejszy poranek a w zasadzie blady świt był koszmarny, kogut z naszego podwórka piał jak opętany a za nim osobniki z całej wsi. Przed 6 rano ogłosiłyśmy wygraną ptactwa i spakowane ruszyłyśmy do centrum miasteczka na autobus. Ludzie są tutaj bardzo życzliwi więc w czasie naszego kilkunastominutowego oczekiwania przechodnie ucinali sobie z nami krótkie pogawędki. Ponadto jest tutaj zaskakująco dużo biegaczy.
Dzisiejszy dzień będzie polegał głównie na przemieszczaniu się, ale nie zabraknie miłych przerywników.
Za radą Evelyn z Mayachik jedziemy chickenbusem do Los Encuentros z pominięciem Panajachel. Za bilet płacimy 20Q/os (8,00zł, 50 km, 1h 45 min), niby sporo jak na tutejsze warunki, ale trasa jest bardzo kręta z dużymi przewyższeniami, więc nasz pojazd z lekka się przegrzewa.
Los Encuentros to typowy punkt przesiadkowy na Panamericana Highway, przechodzimy tylko kładką przez drogę i już jesteśmy w kolejnym chickenbusie do Chichicastenango 10Q/os (4,00zł, 18 km, 35min). Na szczęście w Ameryce Środkowej nie używa się pełnych nazw miast, więc wystarczy powiedzieć Chichi bez konieczności łamania sobie języka.
Naszym ogromnym błędem było to, że usiadłyśmy w ostatnim rzędzie, na kocich łbach nasz kierowca nie zwalniał, wiec wystrzeliwało nas pod sufit – jeszcze kilka km i chyba poprzestawiałyby mi się organy wewnętrzne.
Celowo dzisiaj wybrałyśmy się do Chichi, gdyż w czwartki (oraz w niedzielę) odbywa się tam słynny targ – podobno największy w Gwatemali. Targ słynie z wyrobów rzemieślniczych i chyba więcej tu turystów i niż lokalnych. Wiele agencji turystycznych spędza tutaj swoje wycieczki. Targ owszem niby fajny, ale po tych wszystkich naj, o których czytałam to byłam z lekka rozczarowana. Poza targiem w Chichi można zajrzeć na bardzo kolorowy cmentarz, jakże inny od polskich.
Po obejściu targu ruszamy w dalszą drogę, chciałyśmy do Uspantan, ale nie da się bezpośrednio więc wsiadamy do minibusika do Santa Cruz del Quiche 6Q (2,40zł, 18 km, 25 min). Do busika wsiada też drób, ale turystki z Polski są upychane na końcu auta, a koguty i kury podróżują na pierwszym komfortowym siedzeniu obok kierowcy, więc bez obaw.
W Quiche też jest targ i zrobił na mnie o wiele lepsze wrażenie. Chyba był większy i taki bardziej swojski z ogromną ilością lokalnych przysmaków. Przy nim targ w Chichi wypada jeszcze bardziej blado.
W Quiche nie było czasu na nic więcej oprócz spaceru po targu, ale jeśli ktoś ma wolniejsze tempo to warto wybrać się na pobliskie ruiny Kumcaay będące kiedyś stolicą jednego z majańskich państw.
Dworzec w Quiche jest dość spory jednak z łatwością udaje nam się znaleźć odpowiedniego chickebusa do Uspantan 30Q (12,00zł, 90km, 2h 30min). Można się zastanawiać czemu do Lanquin nie chciałyśmy jechać przez Gwatemala City co pewnie zajęłoby mniej czasu i podróż byłaby bardziej komfortowa i wcale nie droższa? Otóż oprócz targu w Chichi, który nie jest topową atrakcją jak widać z opisu powyżej, zależało nam żeby jechać przez Uspantan gdyż droga wiedzie przez wysokie malownicze góry, gdzie można uzmysłowić sobie jak trudne jest życie przeciętnego Gwatemalczyka.
Uspantan jest małym miasteczkiem bez żadnych specjalnych atrakcji. Jednak miałyśmy pół godziny do odjazdu minibusika do Coban więc zaliczyłyśmy krótki spacer. Bilet do Coban kosztował 30Q (12,00 zł, 80km, 2h 30min).
Początkowo droga od Uspantan jest asfaltowa, ale po przejechaniu mostu zaczyna się prawdziwa zabawa. Minibusik wspina się coraz bardziej krętą drogą, która podobno jest naprawiana samodzielnie przez okolicznych mieszkańców, więc można sobie wyobrazić jaki jest jej stan. Widoki zapierają dech, polecam siedzieć po prawej stronie. W tych najpiękniejszych miejscach ciężko robić zdjęcia, bo podczas jazdy unosi się chmura pyłu. Pomimo totalnego braku komfortu w czasie jazdy na pewno warto wybrać tą trasę.
-- 11 Lip 2014 19:28 --
Nie sądziłam, że uda nam się dzisiaj dotrzeć tak daleko, ale skoro szczęście nam sprzyja to postanowiłyśmy jechać dalej do Lanquin. Niestety chickenbus, którym chcemy jechać rusza z innego dworca. Na rondzie trzeba skręcić w lewo za boiskiem, następnie na światłach w prawo. Ten niby dworzec to tak naprawdę brama między budynkami. Załapałyśmy się na ostatni autobus o 19. W oczekiwaniu na odjazd mamy czas na mały shopping. Bilet do Lanquin kosztował 30Q (12,00zł, 60 km, 2h 30min). Droga jest bardzo dobra przez jakieś 45km potem jest już gorzej gdyż nie ma asfaltu ani oświetlenia.
Do Lanquin docieramy przed 20, niestety w całym mieście nie ma prądu więc panuje totalna ciemność. Atakują nas właściciele kwater, ale wśród licznych nazw kojarzę tylko Zephyr Lodge. Żeby nie ryzykować w tych okolicznościach decydujemy się iść właśnie do tego miejsca, którego istnienia jesteśmy pewne. Tego wyboru żałuję do dziś!
Zephyr to wielka amerykańska oaza – masa ludzi, głośno. Zastanawiałyśmy się czy nie zrezygnować, ale byłyśmy już zmęczone po całym dniu. Wybrałyśmy nocleg w dormitorium 60Q/os (24,00zł), które znajdowało się na 1 piętrze domku – schody bez poręczy, brak oświetlenia i drzwi. Prysznice znajdowały się przy recepcji, więc to spory kawałek od domku. W pomieszczeniu prysznicowym nie było ściany więc można mieć widok na okolice, ale trzeba też brać pod uwagę, że okolica może też mieć widok na nas, ale to już kwestia indywidualna.
-- 11 Lip 2014 19:55 --
25.IV. 2014 r. Lanquin – Semuc Champey – Lanquin
Noc była ciężka bo w naszym pokoju było bardzo duszno, pojedyncze karaluchy też się kręciły po ścianach, ale jakoś przetrwałyśmy. Rano zostawiłyśmy bagaże na recepcji i ruszyłyśmy szukać transportu do Semuc Champey.
Znalazłyśmy jeep-y, jednak odjeżdżają dopiero kiedy będzie komplet, ale nikogo poza nami nie było. Po kilkunastu minutach podjechała mała ciężarówka z lokalsami na pace. Ustaliłyśmy cenę 10Q/os. (4,00zł, 10km, 30min). Na kolejnym przystanku cena wzrosła dwukrotnie jednak po krótkiej wymianie zdań wróciła do wartości wyjściowej.