Oczywiście podróż na Filipiny była inspirowana promocją Cebu Pacific - http://www.fly4free.pl/mega-hit-dubaj-f ... d-1077pln/ Jednak aby podtrzymać rosnące napięcie poprzestałyśmy na kupnie lotów Dubaj - Manila - Dubaj (107 AED) i cierpliwie czekałyśmy na rozwój sytuacji - patrz nadchodzące promocje na loty do Dubaju. Kontynuując strategię rezerwacji biletów od końca przyszedł czas na trasę Kijów - Dubaj - Kijów (UIA ok. 135 €) - niestety wszelkie inne promocje do ZEA pomijały skutecznie interesujący nas termin. Pozostało zatem kupić bilety z Warszawy do stolicy Ukrainy, wydawałoby się, że to najprostsza sprawa, ale jak wiadomo proste rzeczy mają niebywałą łatwość do komplikowania się. Chcąc upolować bilety w najlepszej cenie i kombinując z rezerwacjami wyszło na to, że biletów brak a i o świetnych cenach można zapomnieć. Należało zatem wdrożyć plan B, czyli bus z Warszawy do Rzeszowa, autostop do Lwowa i lot UIA do Kijowa. Trudno to nazwać planem dopiętym na ostatni guzik, a co bardziej spostrzegawczy zauważą, że powrotu z Kijowa do Warszawy też brak, ale w czasie przedwyjazdowej ekscytacji uznałyśmy, że pomyśli się o tym później
;-)
Dzień 1 (19.06.2015) Dzień zaczynamy o 5 rano na Dworcu Zachodnim, skąd Neobusem udajemy się do Rzeszowa - tutaj przyjęta taktyka chaosu rezerwacyjnego przyniosła efekt i udało się kupić bilety w najniższej taryfie. Wcześniej udało mi się ugadać z kierowcą z blablacar, który miał nas zabrać z Rzeszowa do Lwowa - godziny idealnie się zgrywały, więc już myślami byłyśmy w Dubaju. Niestety po stąpnięciu na rzeszowskiej Ziemi i kontakcie z kierowcą, okazało się, że jest on w drodze do Krakowa i nas mógłby zabrać na jakieś 3h. Oczywiście rezygnujemy, bo jeśli nasz niesłowny driver spóźni się jeszcze bardziej to naszą podróż zakończymy, w jakże pięknym, ale jednak Rzeszowie. Musiałyśmy wziąć sprawy w swoje ręce - dojechałyśmy komunikacją miejską na wylotówkę i po kilku minutach łapiemy stopa do Przemyśla. Po drodze zaczyna padać, wysiadamy przed wjazdem do miasta, gdzie od granicy dzieli nas już "rzut beretem". Tutaj zaczyna prześladować nas jakieś fatum, pada coraz bardziej, nikt się nie zatrzymuje a czas się kurczy a w dodatku godzinę kradnie nam zmiana strefy czasowej na Ukrainie. Jako, że miałyśmy umówiony transport z Blablacar to nie sprawdziłyśmy żadnych busów, pociągów itp. do Lwowa. Zatem trzeba działać spontanicznie, łapiemy szybko autostop do Przemyśla na postój busików, jadących do Medyki. Ruszamy o 13.00, po około godzinie dojeżdżamy i załatwiamy wszystkie formalności na granicy, niby jest po 14.00 ale tak naprawdę to już 15, bo przestawiamy zegarki. W tej mrożącej krew w żyłach historii zapomniałam wspomnieć, że samolot z oddalonego o 90 km lotniska we Lwowie, startuje o 17.00. Jakoś po stronie ukraińskiej nie czekały na nas żadne autobusy czy auta gotowe wyświadczyć przysługę autostopowiczkom. W akcie desperacji targujemy się z taksiarzem i za 80 zł pędzimy na lotnisko. Kierowca wprowadził tak nerwową atmosferę i zaczął pędzić swoim złomem, że o mały włos uniknęliśmy zderzenia czołowego. Jednak po godzinie cało udaje nam się dojechać na lotnisko. Tutaj zaczyna się już ta mniej ciekawa część całej historii, gdyż od tego momentu wszystko poszło zgodnie z planem. W Kijowie mamy ponad 1,5h na przesiadkę, wszystko poszło sprawnie. A tak funkcjonuje lotnisko na Ukrainie
:-)
Zonk nastąpił w samolocie gdyż okazało się, że przeoczyłyśmy fakt braku cateringu - posiłek był dla mnie tak oczywistą sprawę, że w ogóle tego nie sprawdziłam. Ten lot był najgorszy, nie dość, że o głodzie, to jeszcze samolot mały i było mega ciasno - już jakoś lepiej czułam się w Air Asia.
Dzień 2 (20.06.2015) W Dubaju lądujemy o 2 w nocy, nocleg był zabukowany Holiday Inn Express Dubai Airport. Shuttle busy hotelowy miały stać i czekać przed lotniskiem. Niestety wszystkie inne hotele zabierały swoich gości a po naszym busie ani śladu. Na szczęście zapoznałyśmy gościa, który zmierzał również do Holiday Inn, więc wykonał telefon do hotelu. I kwitliśmy sobie tak kolejne30-40 min - drugi telefon i łaskawie ktoś po nas przyjeżdża. W ramach rekompensaty dostajemy late check out. Po kilku godzinach snu idziemy na śniadanie, zostawiamy bagaże w depozycie, na recepcji obsługuje nas Filipinka
:-) Hotel znajduje się bardzo blisko stacji Metro Emirates - kupujemy bilet dobowy za 22 AED i ruszamy w miasto. Nie miałyśmy konkretnego planu na Dubaj, ale nie ukrywam, że zawsze chciałam tu przyjechać i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Wydaję mi się, że w Dubaju można się albo zakochać od pierwszego wejrzenia albo przejść obok tego miasta obojętnie. W moim przypadku wersja druga sprawdziła się. W ZEA mają chyba świra na punkcie statusu społecznego, bo nawet w metrze jest wagon z wydzieloną częścią dla posiadaczy karty "Gold". Pozostałe wagony zajmują ludzie chyba z całego świata, czyli multi- kulti siła robocza.
Pierwsze kroki kierujemy do Burj Khalifa i Dubai Mall. Od początku nie miałyśmy zamiaru wydawać kasy na wjazd, a tego dnia i tak sporo pyłu unosiło się nad miastem, więc widok byłby marny i niewspółmierny do ceny biletu. Pokonując setki metrów klimatyzowanych korytarzy docieramy do Dubai Mall - oczywiście tradycyjnie wędrujemy do akwarium i na lodowisko. Do dziś nie mogę zrozumieć jakim cudem te ryby w akwarium nie zżerały się nawzajem
:-)
Jako, że w Dubaju (na Filipinach też) klimatyzacji używa się w taki sposób aby uzyskać temperaturę zbliżoną do tej panującej w igloo, to lekko przemarznięte postanowiłyśmy wyjść w plener (w ciągu dnia temp. powietrza wynosiła 42 stopnie). Na naszej mapce turystycznej ciekawie wyglądał teren Dubai Creek, jednak gdy wysiadłyśmy na właściwej stacji metra okazało się, że legenda z mapki nijak ma się do rzeczywistości, czyli placu budowy.
Postanowiłyśmy trzymać się zatem sprawdzonych atrakcji, czyli kolejny punkt Gold Souq, z przerwą na zakupy w Carrefourze. Bazar robi wrażenie, ilość złota na metr kwadratowy jest naprawdę przytłaczająca. Ogólnie miło pokręcić się wśród uliczek wokół głównego marketu.
Ostatni punkt dnia to meczet Jumeraiah.
Naiwnie znowu zawierzyłyśmy mapce i łudziłyśmy się, że plaża zaznaczona niepodal meczetu istnieje. Tutaj kolejne rozczarowanie, gdyż z zachodu słońca na plaży nici, gdyż plaża oczywiście stanowi obecnie plac budowy. Co do samego meczetu, to fajnie wygląd podświetlony po zmierzchu, w dodatku w trakcie naszego pobytu był Ramadan, więc wokół sporo się działo. Dubaj gościł nas przez niespełna 24h i mi w zupełności to wystarczy, miasto nie wciągnęło mnie na tyle abym czuła niedosyt i chciała tam wrócić. Po zwiedzaniu wracamy metrem i odbieramy bagaże z hotelu, następnie shuttle na lotnisko. Karty pokładowe na lot Cebu Pacific otrzymujemy od obsługi w Check-In - pytali mnie tylko na kiedy mam bilet powrotny i tyle , bez sprawdzania i ważenia bagażu. W duty free pozytywnie zaskoczyła mnie cena wody 1AED za butelkę 0,5l - uważam, że jeśli chodzi o wodę to takie ceny powinny być na każdym lotnisku. W samolocie Cebu było trochę wolnych miejsc i obsługa po starcie pozwala się przesiadać, więc przy odrobinie szczęścia może się trafić rząd z trzeba fotelami tylko dla nas.
Dzień 3 (21.06.2015) Pierwszy dzień na Filipinach zaczyna się od kłopotów. Tego dnia mamy lot do Cebu i zarezerwowany tam nocleg z promocji Expedii. Niestety będąc jeszcze w Dubaju dowiadujemy się z e-maila, że pośrednik przestał współpracować z naszym hotelem i proszą o kontakt. Na naszą wiadomość nie odpowiedzieli, więc pozostał kontakt telefoniczny. Na lotnisku w Manili wymieniamy dolary - jest sporo kantorów kursy 1$ = 45,02 (był to najlepszy kurs po jakim wymieniałyśmy kasę podczas naszego całego pobytu). Dolary kupowałam po 3,69 zł, zatem przyjmijmy, że 1 PHP to 0,082 zł W poszukiwaniu internetu udajemy się białym busem sprzed hali przylotów do Pasay Rotonda 20 PHP (1,64 zł). Pomimo tego, że jest niedzielne popołudnie to wleczemy się w gigantycznym korku, podróż trwa ponad godzinę.
Namierzamy kafejkę internetową i negocjujemy z expedią, po prawie godzinie udaje się zdobyć nocleg w innym hotelu bez dopłaty. Wszystko to zajęło nam więcej czasu niż się spodziewałyśmy, więc jest lekkie napięcie aby zdążyć na lotnisko na połączenie do Cebu. Szczęśliwie droga powrotna shuttle busa prowadzi trochę i inaczej i dużo szybciej meldujemy się na terminalu międzynarodowym i szybko przesiadamy się na shuttle jadący do terminala krajowego. Lot do Cebu startuje planowo i wieczorem docieramy do celu. Jako, że posiadaczkami rezerwacji w Palazzo Pensionne stałyśmy się kilka godzin temu to nie bardzo miałyśmy pojęcie jak tam dojechać. Oddałyśmy się zatem w ręce miejscowych, którzy przerzucali nam do 3 różnych jeepney'ów (łącznie za wszystkie przejazdy wyszło 25 PHP = 2,05 zł). Jeepneye na lotnisku Cebu odjeżdżają sprzed hali odlotów. Po wyjściu z ostatniego transportu do naszego hotelu dzieliło nas jakieś kilkaset metrów, w trakcie, których złamałyśmy chyba nasze wszystkie zasady bezpieczeństwa, czyli wędrowałyśmy same, ciemną, nieoświetloną, wąską uliczką - ogólnie nie polecam tego powtarzać. Sam hotel okazał się całkiem w porządku, całkiem czystko jak warunki filipińskie, dobre wifi i śniadanie.
Dzień 4 (22.06.2015) Właściwa część naszej podróży po Filipinach miała rozpocząć się Davao, do którego miał nas przetransportować samolot linii Air Asia. Lot był rano, więc uwzględniając nasze nieustające problemy z dotarciem na lotnisko z odpowiednim zapasem czasu, zdecydowałyśmy się na zamówienie w hotelu taksówki. Jeśli podróżujemy taksówką z taksometrem to opłaty przedstawiają się następująco: - 40 PHP (3,28 zł) za "trzaśnięcie drzwiami", - 3,5 PHP (0,29 zł) za 300 m lub za 2 minuty jazdy. Z hotelu na lotnisko jest ok. 15 km. Pomimo tego, że wyjechaliśmy o 7ej to były już korki i podróż zajęła ok. 45 min. Koszt: 212 PHP (17,38 zł). Samolot do Davao startuje o czasie, więc nie wiem czy mamy takiego fuksja, czy jednak te legendarne opóźnienia samolotów na Filipinach to fikcja. Dodam tylko, że na żadnym lotnisku na Filipinach nie sprawdzano nam bagaży, a w większości przypadków waga była trochę przekroczona. O tym czy lecieć na drugą co do wielkości wyspę Filipin (Mindanao) zastanawiałyśmy się dłuższą chwilę, bo na dużo osób odradza ten rejon ze względu na niebezpieczeństwo, wojny gangów i porwania. Coś jednak ciągnęło mnie w tamte okolice, więc postanowiłam skonsultować się z naszym przyszłym hostem z couchsurfingu. Bardzo mi to pomogło, gdyż okazało się, że tylko niektóre rejony wyspy są niebezpieczne, nie tylko dla turystów. Jednak Davao Davao pojawia się w rankingach najbezpieczniejszych miast świata. Zatem ostateczna decyzja zapada. W samym Davao nie planujemy zabawić a naszym celem na najbliższe 3 dni jest maleńka wysepka Samal (wł. Garden Island of Samal). Mocno naciągając rzeczywistość można nazwać Samal - Manhatanem Davao
;-) Z lotniska w Davao jedziemy jeepneyem za 10 PHP (0,82 zł). Opanowałyśmy do perfekcji swoją uległość jeśli chodzi o przerzucanie z jednego auta do drugiego, więc do przystani promowej przerzucano nas jeszcze do dwóch innych jeepneyów 2x8PHP (1,31 zł). Ludzie są tutaj bardzo mili ostatni jeepney przejechał naszą przystań promową (w Davao są dwie). Kierowca się tak przejął, że niczym porucznik Borewicz zawrócił z piskiem opon i podrzucił nas te 150 m, bo jak wiadomo europejskie turystki na pewno zagubiłyby się na tym dystansie. Do przystani promowej dostajemy się przechodząc przez targ, na którym królują ryby. Promy kursują co 15 ÷ 30 min, koszt to 12 PHP (0,98 zł). Na Samal miałyśmy hosta z couchsurfingu, mieliśmy lekkie problemy ze spotkaniem się na wyspie, ale ostatecznie udało nam się odnaleźć. Kupujemy filipińską kartę sim 40 + 20 PHP (4,92 zł). Popołudnie spędzamy na okolicznych plażach - wchodzi się bramą do rozlokowanych wzdłuż ulicy ośrodków wypoczynkowych/hoteli - w większości plaże są darmowe, płaci się zazwyczaj za takie niby chatki, w których można siedzieć. Wieczór spędzamy na kolacji z naszym hostem - próbujemy tradycyjnych potraw kurczakowe Adobo 120 PHP (9,84 zł) i kurczakowe Bihon (makaron z kurczkiem i warzywami) 100 (8,20 zł).
Dzień 5 (23.06.2015) Poranek pogodowo nie zapowiadał nic dobrego, jednak później trochę się polepszyło. Nasz host miał spędzić ten dzień z nami, jednak z powodu choroby wymiksował się. Chciałyśmy wypożyczyć skuter żeby objechać wyspę, ale to okazało się dość trudne. Na Samal jest bardzo mało turystów, więc wypożyczalni brak. Odnalazłyśmy informacje turystyczną w porcie, która okazała się być zamknięta, ale pomimo tego znaleźliśmy mnóstwo przyjaciół, którzy chcieli nam pomóc. Naszym celem było wypożyczenie skutera w opcji "fully automatic". Nowi przyjaciele wybrali spośród siebie kogoś, kto odda nam swój pojazd za opłatą. Wszystko było świetnie do czasu kiedy zapytałam co to za dźwignia przy lewej stopie - gear. Czyli wniosek taki, że jednak nie "fully automatic". Powiększający się tłum gapiów skutecznie zniechęca nas do wypożyczenia motoru. Dodam tylko, że nie mam prawa jazdy na kat. A i nawet nigdy nie miałam zamiaru mieć
;-) Po drodze dowiadujemy się, że w jakimś hotelu mają wypożyczalnię. Po dotarciu na miejsce okazało się, że biznes z powodu braku zainteresowania został zamknięty w zeszłym roku. Mamy lekką depresję, więc łapiemy trycykl i chcemy wracać po naszego hosta. Po wylaniu żali kierowcy okazało się, że jego brat ma do wypożyczenia skuter. Odstawiamy dziecko kierowcy do szkoły i trycyklem jedziemy szukać naszego pojazdu. Oczywiście na miejscu okazuje się, że to nie jest to fully automatic skuter tylko motocykl z biegami. Widząc mega wkurw w oczach mojej kompanki, decyduję się na 60 sekundowy kurs na prawo jazdy kat. A i ruszamy w drogę. Muszę przyznać, że Filipińskie drogi to nienajlepsze trasy dla początkującego motocyklisty - remonty dróg, wylegające na ulicy psy, kury, brak odruchu włączania świateł po zmroku itd. Po drodze zaliczamy kilka punktów widokowych, objazd po jakiejś dzikiej drodze, spotykamy turystów nr 3 i 4 na wyspie aż w końcu docieramy na plażę Kaputian. Wstęp 10 PHP (0,82 zł).
Bardzo chciałyśmy jechać za wschodnie wybrzeże na canibad beach, ale droga podobno jest tam bardzo słaba - ostrzegało nas przed tym kilka osób, więc bez naszego hosta nie podjęłyśmy tego wyzwania. Troszkę straciłyśmy rachubę czasu i po zmroku wracamy naszym jednośladem - motocykl był prawie nowy a jego właściciele powierzyli nam go na zasadzie uścisku dłoni - ludzie są tutaj mega ufni. Ostatecznie spóźniłyśmy się ponad godzinę z oddaniem motocyklu - w Polsce pewnie czekałaby na nas blokada policji pod miastem a na Filipinach przeszło to bez echa. Wypożyczenie motocykla było dość kosztowne jak na warunki Filipińskie, bo po negocjacjach zeszło do 500 PHP (41 zł) - benzyna 47 PHP/litr (3,85 zł). W przydrożnej knajpce jemy kolację - ryż plus zimna mięsna potrawka 45 PHP (3,69 zł). W drodze powrotnej do domu kupujemy piwo na wieczór 38 PHP/puszka (3,11 zł). Ostatni wieczór na Samal spędzamy z naszym hostem - był on bardzo miłym hościem, sporo podróżował po kraju, ale bardzo lubił opowiadać o sobie, więc więcej wiemy o nim samym niż o Filipinach
;-)
Dzień 6 (24.06.2015) Rano dość mocno pada, więc opóźnia się nasze wyjście z domu. Kiedy sytuacja wydaje się być opanowana idziemy do miasta, trochę się kręcimy a później dojeżdża do nas host. Jemy pożegnalny lunch w przydrożnej jadłodajni - próbujemy rosołu z kozy, który jest tutaj ponoć bardzo popularny oraz dani z chlebowca (jack fruit) z mleczkiem kokosowym. Bardziej podoba mi się wygląd owocu chlebowca niż jego smak, ale to kwestia indywidualna. Nadszedł czas na pożegnanie z Samal, szczerze to zostałabym tutaj dłużej. Prom do Davao 12+1 PHP (1,07 zł). Tym razem zaledwie 2 jeepneye na lotnisko 8+10 PHP (1,48 zł). Pierwszy raz płacimy haracz na lotnisku - opłata wylotowa w Davao 200 PHP (16,40 zł) - jest to nie do uniknięcia. Na lotnisku niestety nie ma free wifi. Samolot znowu startuje o czasie - oby tak dalej. Tym razem w Cebu nie mamy noclegu, więc zdajemy się na przewodnik Lonely Planet. Chcemy dojechać do centrum Cebu - po kolei jeepney z lotniska wywozi nas kilka km 7 PHP (0,46 zł), potem kolejny bus do Park Mall 8 PHP (0,66 zł) (musiałyśmy długo czekać, bo wszystkie auta były wypchane po brzegi). Ostatni przesiadka do jeepneya 01K, który dowozi nas do centrum. Nocleg z Lonely Planet okazuje się kompletnym dnem - warunki gorsze niż w hotelu robotnicznym, brak klimy, wentylatora a my dwa razy dygamy na 5 piętro żeby obejrzeć tą wszawą norę. W dodatku cena wyższa niż podana w LP (450 PHP) - gość krzyknął na wstępie 650 PHP i zbiłyśmy do 500 PHP (41 zł za pokój). Mamy jeszcze namiary na hostel, ale okazuje się że adres w przewodniku jest zły i to na drugim końcu miasta. Lekko załamane wędrujemy ulicami Cebu i natykamy się na ogłoszenie sieciowego hotelu SOGO - od pon. do czw. jest promo pokój w godz. 21.00 - 7.00 za 365 PHP (29,93 zł). Odetchnęłyśmy z ulgą - hotel nie jest oszałamiający, bo to tak naprawdę miejscówka wynajmowana na godziny, ale jest tu dużo lepiej niż w "hotelu robotniczym". Nasze burdel łoże wyglądało tak
:-)
W dalszych częściach Oslob, Siquijor, Palawan i Banaue. Stay tuned
:-)Dzień 7 (25.06.2015) Zgodnie z naszą opcją noclegową wynosimy się z hotelu przed siódmą rano. Niedaleko hotelu wymieniamy kasę w Money Gram - przyjmują tylko banknoty 50$ i 100$ (kurs 1$ = 44,95 PHP). Przy dworcu autobusowym jest jeszcze jeden kantor ale otwiera się o 8:00. Dzisiaj z South Terminal jedziemy autobusem do Oslob. Rozkładu jazdy nie ma co sprawdzać, bo ta trasa jest bardzo popularna i zawsze jest co najmniej jeden autobus na godzinę. Nasz wystartował akurat o 8.00. Koszt przejazdu to 138 PHP (11,32 zł, 120 km).
Oslob samo w sobie nie jest interesujące a udajemy się tam z uwagi na możliwość zobaczenia rekinów wielorybich. Po drodze okazuje się, że powinnyśmy wysiąść kilka km za Oslob w Tan-Awan - dopłacamy 12 peso do biletu. Na miejscu jest kilka agencji, które zajmują się organizacją rekiniej turystyki - niektóre oprócz ceby wycieczki wynoszącej 1000 PHP (82,00 zł) pobierają jakąś opłatę 100 PHP (8,20 zł), ale w sumie nie wiadomo dlaczego. Bez problemu w sąsiedztwie znalazłyśmy ofertę bez haczyków za tysiaka. Cała wycieczka trwa max. 30 min a ostatnie łódki wypływają o 12 w południe. Kiedyś rekiny przypływały tutaj w określonym sezonie, natomiast teraz są tak przyzwyczajone do dokarmiania, że zaburzyły im się zwyczaje i przypływają przez cały rok. Rekiny można obserwować z łódki albo wejść do wody i zachowywać bezpieczną odległość od zwierząt - kilka metrów. Ja sama nie skorzystałam z tej wycieczki, więc nie wypowiem się na temat wrażeń - podobno było cudownie. Tak to wygląda z brzegu:
Dzisiaj chcemy dotrzeć na wyspę Siquijor, więc wracamy na przystanek i łapiemy autobus do Lilo-An na przystań promową. Autokar podjeżdża pod samo wejście. Niestety ucieka nam prom do Sibulan i musimy czekać godzinę na kolejny. Koszt to 62 PHP (5,08 zł). Aby dotrzeć na Siquijor musimy zmienić port - zatem jeepneyem za 11 PHP (0,90 zł) docieramy do Dumaguete i spacerkiem wędrujemy do portu. Wybór transportu morskiego jest dosyć spory, ale my oczywiście decydujemy się na statek, który wypływa najszybciej (15.30). Jest to duży statek firmy Aleson bilet 100 PHP plus 15 PHP opłaty portowej (9,43 zł). Nie zanotował ile czasu płynęliśmy, ale myślę, że ok. 2h. Po wyjściu z portu wynajmujemy skuter (firma posada) - stawkę ustaliliśmy na 250 PHP za dzień (20,50 zł). Tym razem był to naprawdę fully automatic skuter
;-) Pakujemy na nasz pojazd plecaki, siebie i nasza karawana rusza szukać noclegu. W porcie otrzymałyśmy mapkę, gdzie były zaznaczone kwatery, ale mam wątpliwość czy lokalizacji w pełni zgadzała się ze stanem rzeczywistym. Ze względu na bardzo ładną i czystą plażę chciałyśmy zatrzymać się w J&J's . Pokój w domku bez tarasu kosztował 500 PHP (41 zł), z tarasem 600 PHP (49,20 zł) a dormitorium 350 PHP (28,70 zł) - w zasadzie to pomimo pytań nie udało nam się ustalić czemu ten dorm jest taki drogi w porównaniu do pokoju. Niestety jedyny wolny pokój był za 500 PHP i to tylko na dzisiejszą noc, bo na dalsze mają rezerwację. Próbowałyśmy szukać jeszcze czegoś innego w okolicy, ale zrobiło się ciemno i ostatecznie wróciłyśmy do J&J's. Wifi jest płatne - jednorazowa opłata 30 PHP (2,46 zł). Co dziwne gdy poszłam do recepcji zapłacić i spytać o hasło - właścicielka sama wpisała mi hasło na tablecie, więc ostatecznie go nie poznałam - było to trochę dziwne. Po kilkunastu minutach zerwało mi połączenie, ale już wieczorem cała obsługa wyludniła się, więc tyle z mojego netu.
Dzień 8 ÷10 (26 ÷28.06.2015) Ogólnie czas na Siquijorze był czasem błogiego lenistwa, więc nie będę opisywała każdego dnia osobno. Jako, że J&J's zapewnił nam tylko nocleg na 1 noc to musiałyśmy pojeździć po wyspie i poszukać czegoś innego. Co dziwne pomimo niskiego sezonu to sporo kwater była obłożona. Ostatecznie decyzja padła na Belly's. Cena została wynegocjowana z 650 na 500 PHP (41 zł) za pokój z łazienką, tv, wifi.
Miejsce moim zdaniem było dobrze utrzymane, minusem był brak piaszczystej plaży. Domki były nad wodą, ale nabrzeże było skaliste. Na Siquijorze czas minął nam na plażingu i ogólnym szwędaniu skuterem się po wyspie, m.in. Cambugahay Falls - droga powrotna skuterem przez środek wyspy jest budowana/remontowana, więc było to wyzwaniem, ale bez obeszło się bez uszkodzeń karoserii
;-) Pomimo tego, że nie zatrzymałyśmy się w J&J's to za opłatą 50 PHP (4,10 zł) mogłyśmy korzystać z ich plaży, hamaków itd. Jeszce krótka opinia na temat J&J's - ogólnie lokalizacja jak i sam teren są bardzo fajne, ale atmosfera tego miejsca mi się nie podobała. Niby właścicielka była miła, twierdziła, że ciężko tu znaleźć ludzi do pracy, że chcą być eko dlatego nie budują więcej domków itd. A w rzeczywistości to chyba właściciele kochali pieniądze. Od razu przychodzi mi do głowy ta dziwna akcja skrywania hasła do wifi; ludzie nie chcieli u nich pracować ze względu na głodowe stawki, które proponowali. Gdy już jako nie-gość chciałam wjechać i zaparkować skuter za ogrodzeniem Pan z recepcji prawie się na mnie rzucił i kazał zaparkować przy drodze - niby żaden problem, ale mógł to zrobić w nieco bardziej uprzejmy sposób zwłaszcza, że płaciłam za wstęp na plaże. Ciężko to opisać, ale dziwnie się tam czułam. Na Siquijorze polecamy Mango Shake w White Beach Resort 40 PHP (3,28 zł) oraz dla osób z większym budżetem noclegowym Villa Marmarine Resort - najtańsze pokoje od 1000 PHP (82 zł). Lokalizacja jak i sam ośrodek naprawdę piękne, dużo zieleni, super widok na Morze z tarasu - śniadanie w takiej scenerii to świetny początek dnia. Odwiedziłyśmy z ciekawości kilka resortów i ten to nasz top1.
Dzień 11 (29.06.2015) Ostatni poranek na Siquijorze okazał się pochmurny i mocno wietrzny. O 12ej wyruszamy do portu, oddajemy skuter i kupujemy bilety na GL Boat do Dumaguete 170 + 14 PHP (15,09 zł). Tym razem płyniemy mniejszą, nowocześniejszą i szybką łodzią, gdzie siedzi się pod pokładem. Łódź mocno atakuje fale, więc ci bardziej wrażliwi odczują tą podróż. Podróż trwała ok. 1 h. W Dumaguete wymieniam pieniądze w Money Gram - niestety trwało to całe wieki, bo miałam same 20$ a pani spisywała z każdego banknotu numer seryjny i sprawdzała poprawność danych ze 3 razy. Także nie zawsze niskie nominały są wskazane. Po tej skomplikowanej operacji finansowej jeepneyem jedziemy do Sibulan. Tym razem do Lilo-An zamiast promem płyniemy "pump boat" za 35+10 PHP (3,69 zł). Jak wspomniałam tego dnia było wietrznie, więc fale dosyć wysokie. Zdziwiłyśmy się czemu po wypłynięciu z portu panowie rozłożyli z każdej strony łódki brezentowe przepierzenia, psując nam tym samym widoki. Z każdym kolejnym metrem od brzegu zdawałyśmy sobie sprawę z sensowności takiego rozwiązania. Woda wlewała się do łódki z każdej strony, atakowaliśmy fale, więc kilka osób nabawiło się choroby morskiej w czasie tej 50-minutowej przeprawy.
Ogólnie raczej nie polecam tego typu transportu podczas mało sprzyjającej pogody. Na łódce każdy dostaje kapok, więc jest w miarę bezpiecznie. Przystań pump boat jest w nieco innym miejscu niż terminal promowy dlatego do przystanku autobusowego zlokalizowanego przy głównej drodze musimy trochę podejść. Generalna zasada wyjazdu - jeśli była taka możliwość to zawsze wybierałyśmy busy bez klimatyzacji (regular), po pierwsze były tańsze, ale ważniejszy był brak klimy, która na Filipinach jest ustawiana na kilkanaście stopni gdy na zewnątrz panuje ponad 30. Za bilet do Cebu płacimy 162 PHP (13,28 zł, 3h 50min). W Cebu znowu zabawimy tylko na noc, więc znowu korzystamy z promo Sogo Hotel. Dostajemy pokój na 5 piętrze, ale był świeżo po malowanie i nie szło tam wytrzymać. Zmienili nam na pokój na parterze, ale to był błąd, bo całą noc ktoś przemierzał korytarz i było strasznie głośno, więc nie polecam.Dzień 12 (30.06.2015) Ponownie musimy opuścić Sogo Hotel o 7 rano. Mamy kilka godzin do lotu na Palawan. Nieśpiesznie odnajdujemy przystanek busa 01K, który dowozi nas do Park Mall za 11 PHP (0,90 zł). Chciałyśmy zrobić jakiś shopping, ale Park Mall otwierają dopiero o 9.00. Ruszamy zatem kolejnym busikiem w kierunku lotniska. Trasa jeepneya jest po prostu nie do odgadnięcia, bo po ok 15 minutach jazdy i odwiedzeniu wszystkich uliczek wokół nadal byliśmy tuż przy Park Mall
:-) Korzystając z zapasu czasu wysiadamy przy jakimś markecie - ceny owoców nieporównywalnie wysokie w stosunku do tych straganowych. Żegnamy się z Cebu i ruszamy jeepneyem lotniskowym 7 PHP (0,57 zł) na terminal. Tutaj przytrafiło nam się najdłuższe opóźnienie lotu podczas podróży, bo aż całe 15 minut - nadrobiliśmy w powietrzu i w Puerto Princessa lądujemy o czasie. Dzisiaj chcemy dojechać do El Nido, zatem najpierw trycyklem z lotniska jedziemy do ronda 8 PHP/os (0,66 zł). Pierwszy kierowca trycykla chciał od nas 50 PHP, bo spoglądając na nas i na nasze plecaki uznał, że jesteśmy "too big". Zatem znalazłyśmy innego drivera, który uznał, że jesteśmy regular i możemy jechać w normalnej cenie. Dworzec autobusów dalekobieżnych znajduję się za miastem w San Juan. Z ronda dostaniemy się tam jeepneyem za 13 PHP (1,07 zł). Najpierw startował autobus z klimatyzacją, nawet chciałyśmy złamać naszą zasadę unikania takich pojazdów, ale po wejściu do środka i przebywania tam 10 sekund uznałyśmy, że nie mamy tyle ciuchów żeby wytrzymać w tym mrozie 5-6h. Bilet na ten autobus kosztował 380 PHP (31,16 zł). Wolny czas spędzamy na sąsiadującym z dworcem bazarze. Czekamy zatem godzinę na zwykły autobus firmy Cherry. Tutaj stałyśmy się omalże ofiarami krętactwa kasjera autobusowego - chciał od nas skasować więcej gotówki aniżeli kosztował bilet. Właściwa cena to 280 PHP(22,96 zł) i tyle też kasjer wydziurkował na naszych biletach natomiast kasy zażyczył sobie prawie 100% więcej. Cenę biletu łatwo odczytać z tych dziurek, oddzielnie są dziurkowane setki, dziesiątki i jedności. Oprócz tego zaznaczony jest kilometraż trasy - przystanek, na którym się wsiadło i wysiadło.
Dłuższy przystanek na tej trasie zawsze jest na dworcu w Roxas - można go poznać po wielkim bajorze na środku
;-)
Wszystko przebiegało świetnie do czasu kiedy przed Tay Tay nie wypadła z nas jakaś ważna część i autokar zafurgotał po czym stanął. Zgubiliśmy takie coś:
Sytuacja była kiepska, bo zapadł zmrok, wokół same pola, a wrodzona niechęć Filipińczyków do chodzenia sprawia, że przy drodze nie ma żadnego pobocza czy też chodnika. Nikt nie miał pomysłu co dalej, potem się okazało, że ma nas zabrać autobus, który wystartował 2h po nas z PPS. Zatem trzeba działać na własną rękę. Pasażerowie łapią autokar innej firmy - oczywiście Cherry nie zwraca kasy za niezrealizowany przejazd. Dojeżdżamy do Tay Tay za friko i z odrobiną szczęścia załapałyśmy się na ostatni bud do El Nido firmy RORO - dopłacamy 65 PHP (5,33 zł). Na skutek tych perturbacji do El Nido docieramy ok. 22ej. Już wcześniej zdecydowałyśmy że noclegu poszukamy w Corong Corong, gdzie ceny są niższe. Po wyjściu z dworca trzeba skręcić na lewo. Niby to główna droga, ale warto mieć czołówkę. Najpierw idziemy do Tay Joe, startują z ceną od 800 PHP zbijamy na 500 PHP (41 zł). Próbujemy jeszcze w Novie's gdzie za bardzo mały pokój dostajemy cenę 400 PHP (32,80 zł). Zostajemy w Novie's, ale nie na długo. Po kilku minutach namierzamy pluskwy w materacach i wychodzimy - recepcjonista nie był specjalnie zaskoczony. Wracamy w pierwsze miejsce.
Dzień 13 (01.07.2015) Dzisiejszy dzień poświęcamy na rozpoznanie okolicy. Rano trochę pada i jest pochmurno - taka pogoda będzie nam niestety towarzyszyła przez cały czas na Palawanie. Spacerkiem można się udać do oddalonego o dwa kilometry El Nido. Na miejscu jest mnóstwo agencji turystycznych oferujących wycieczki łódką, tzw. island hopping oraz bilety na łódź na Coron. Jako, że jest niski sezon to ceny można znacząco zbić. Nasz pierwotny plan zakładał, że z El Nido popłyniemy na Coron i stamtąd z lotniska Busuanga wrócimy do Manili. Łodzie pływają praktycznie każdego dnia - różne firmy posiadają łodzie różnej wielkości. Cena wyjściowa to zazwyczaj 1500 PHP (123 zł), nam bez problemu oferowali bilet za 1200 PHP (98,40 zł), bez większych negocjacji. Przykładowa łódka na Coron:
W El Nido jest informacja turystyczna, w której dostaję mapkę okolicy. Po drugiej stronie ulicy jest poczta, gdy tam zachodzę i próbuję kupić znaczki, dowiaduję się, że nie ma, ale może jutro już będą. Jakoś mnie to nie przekonało, więc już nie zaglądałam w kolejnych dniach. Zatem polecam szukać poczty raczej w większych miastach. To, co nas zaskoczyło na Palawanie to ceny owoców, np. Mango kosztowało 120 PHP za kilogram (9,84 zł), co jest ceną astronomiczną w porównaniu, np. do Davao, gdzie kilogram tych samych owoców kosztował zaledwie 25 PHP (2,05 zł). Mango trzeba zatem najeść się na zapas przed przylotem na Palawan
;-) Jedyne co się nie zmienia na całych Filipinach to okropne jedzenie, tradycyjnie garkuchnie oferują ryż z zimnymi, bezsmakowymi dodatkami. Jedyne co nas tutaj ratuje to pyszne, smażone badany 5 PHP (0,41 zł) lub banany w cieście 10 PHP (0,82 zł).
Po południu poznajemy w El Nido parę rosyjsko-kanadyjską i okazuję się, że oni przyjechali na Palawan 3-4 dni przed nami i pogodę mieli przez ten czas znakomitą - słońce w pełni, bezchmurne niebo - raczej nie kłamali, sądząc po odcieniu ich skóry, wpadającym w czerwień
;-) Wieczór spędzamy w jednej z knajpek na plaży w El Nido. Pogoda jest zmienna, ale obsługa ma do perfekcji przećwiczone zwijanie stolików z plaży do środka - cała akcja trwa nie dłużej niż 30 sekund. Pomimo super lokalizacji ceny nie są wygórowane i każda knajpka oferuje jakieś promo, np. 3 piwa za 100 PHP (8,20 zł).
Dzień 14 (02.07.2015) Nasze pogodowe nieszczęście na Palawanie cały czas się utrzymuje. Całą noc lało, w związku z tym ponownie odpuszczamy island hopping mając nadzieję na to, że jutro będzie lepiej. Wypożyczamy skuter w El Nido 400 PHP (32,80 zł) do końca dnia, czyli do zamknięcia wypożyczalni - g. 20.00. Naszym jednośladem ruszamy na plażę Las Cabanas, gdzie spędzamy kilka godzin. Przy plaży są domki, w większości puste bo mamy low season. Za to można korzystać z hamaków, które przynależą do chatek. Jednak cały czas trzeba być czujnym, bo podczas leżakowania jakaś podła bestia - pies może schwycić w swoją paszczę porzuconego pod hamakiem sandała i uciec w siną dal
;-) Na szczęście udało się odzyskać uprowadzonego
;-) Nasz plażing został zakłócony a następnie zakończony nagłą ulewą.
Popołudniu, starając się ignorować otaczające nas warunki meteo wyruszamy, na odległą o kilkanaście kilometrów plażę Nacpan. Kiedy wypożyczałyśmy skuter powiedziałyśmy, że się tam chcemy wybrać, potem zaczęłyśmy robić zdjęcia otarć skutera, wtedy Pan powiedział żeby nie przejmować się rysami. Później okazało się, że Pan nie wspomniał o pewnej istotnej rzeczy o drodze prowadzącej do Nacpan... Najpierw przez kilka kilometrów droga jest asfaltowa i równa, później trochę mniej równa, ale jeszcze spoko. W połowie asfalt znika i pojawiają się kałuże wypełnione wodą, zamieniające się stopniowo w coraz to większe bajora. Starając się omijać kałuże wpadamy w większe bagna, nasz plażowy outfit wygląda dosyć słabo, bo po kolana jesteśmy unurzane w błocie. Po drodze spotykamy jakiegoś dzieciaka, którego pytamy czy daleko jeszcze na Nacpan Beach. Chłopiec twierdzi, że bardzo daleko. Uznajemy to za dziecięcą fantazję i brak wyczucia odległości - brak wiary w potęgę dziecięcego umysły okazał się nie słuszny. Do plaży faktycznie było jeszcze kilka ładnych kilometrów. W końcu udaje nam się dojechać, na nasze szczęście przy plaży jest wioska, gdzie możemy uzupełnić nasz nisko poziom paliwa w baku.
Tak się czasem w życiu plecie, że nawet najlepszy plan się sypie
;-) Ale, nie ma tego złego...Ostatecznie jeszcze nudziłyśmy się na lotnisku we Lwowie w oczekiwaniu na samolot
:-)
Super, że udało Ci się za to zabrać
:D Musiałaś mieć straszne szczęście, że nie trafiłaś na opóźnione samoloty Cebu Pacific. U mnie na 4 loty nimi 4 były opóźnione i to mniej więcej o 2-3h
:D
Fakt, musiałam osiągnąć szczytową mobilizację żeby zacząć pisać
:-) Też byłam zaskoczona punktualnością Cebu i AirAsia. Był początek pory deszczowej i nie ma się co oszukiwać - pogoda nie była idealna. Jednak opóźnienia jeśli były to kilka-kilkanaście minut a lądowanie i tak było o czasie, bo chyba długości lotu są na wszelki wypadek przeszacowane tak, jak w "naszym" Ryanairze
:-)
W moim przypadku jedyna kombinacja lotów w ciągu jednego dnia to tak jak w twoim przypadku przy lot do Manili a potem krajówka do Cebu. Miałam trochę więcej zapasu niż ty, ale ta wycieczka do Pasay i konwersacja z Expedią sprawiła, że te parę godzin bardzo szybko się skurczyło. Jeśli lot z Dubaju ci się nie opóźni to te 3h spokojnie wystarczą. Shuttle na terminal krajowy jedzie kilkanaście minut, potem tylko kładką na druga stronę ulicy i już się jest na terminalu, który nie jest zbyt duży, więc to też kwestia kilku minut. Na Filipinach nie celebrują boardingu tak jak w Polsce, więc zaczyna się dosyć późno, ale już potem zajmowanie miejsc trwa zaskakująco krótko.
@Karolina_sna jakim terminal przylatywałaś w MNL i odlatywałaś dalej do Cebu?Na stronie Cebu Pacific oba (international i domestic) są opisane jako "Ninoy Aquino International Airport Terminal 3". Czy to jeden i ten sam terminal czy trzeba brać shuttle?Czy wspominane 2-3h wg Ciebie spokojnie wystarczą na immigration, odebranie i ponowne nadanie bagaży?
ok, zapewne Manila - Cebu leciałyście Air Asia.Z tego co wiem to Air Asia lata na T4, a Cebu na T3, niestety nigdzie nie mogę się dowiedzieć jak ten T3 international/domestic wygląda i ile czasu potrzeba na immigration i odebranie/nadanie bagaży w ramach T3.
Tak to była Air Asia. Nie wiem jak z bagażami, bo miałam tylko podręczny. Ale tak to idzie tam wszystko w miarę sprawnie, nie ma specjalnych kolejek przy check-in czy security - nie nazwałabym Filipińczyków drobiazgowymi
;-) Lotnisko jest spore, ale nie na tyle żeby biegać po nim godzinami.
Jesteście szalone, ale świetne w poszukiwaniu okazji
:o Hotele Sogo też lubię pomimo braku okien, cienkich ścian i jęków za nimi
;-)Też Was pytano o "check out" przy każdym wychyleniu się z pokoju?Ja kiedyś mieszkałem 5 dni w Sogo w Manili, co było dla ekipy sprzątającej niewyobrażalnie długim czasem i usłyszałem "Sir, check out?" ze 100 razy
:lol:
To szaleństwo w poszukiwaniu okazji dotyczy większości użytkowników tego forum, więc dobrze, że trzymam poziom
;-)Jeśli chodzi o Sogo to do charakterystyki tej sieci dodałabym jeszcze oświetlenie pokoju w kolorze czerwonym i sporą ilość płatnych kanałów dla dorosłych w TV. O check-out nas nie pytano, bo w przeciwieństwie do ciebie byłyśmy standardowym typem klienta, którego czas pobytu liczył się w godzinach a nie w dobach
;-)
INFORMACJE (nie)PRAKTYCZNE1. Jeśli jesteś zakładnikiem kalendarza i lubisz jak wszystko odbywa się na czas to zostań w domu, bo na Filipinach pojęcie kalendarza i czasu nie istnieje.2. Jeśli lubisz nowoczesną zabudowę, ład i porządek architektoniczny to na Filipinach na pewno tego nie znajdziesz.3. Jeśli boisz się karaluchów, insektów, szczurów i innych gryzoni to… jedź tylko niech twój wzrok nie będzie zbyt dociekliwy.4. Jeśli chcesz wymienić pieniądze to zrób to na lotnisku, gdyż kurs jest bardzo dobry i „na mieście” nie znajdziesz nic korzystniejszego.5. Jeśli twój bagaż podręczny waży więcej niż przewidziano w regulaminie przewoźnika to idź pewnym krokiem jakbyś w plecaku przewoził pierze i nie przejmuj się, bo twój bagaż nigdy nie znajdzie się na wadze.6. Jeśli marzysz o podróży za koło podbiegunowe to pierwszy etap aklimatyzacji możesz odbyć na Filipinach podróżując klimatyzowanym autokarem.7. Jeśli nie lubisz tłumu nachalnych naciągaczy to Filipiny są zdecydowanie dla ciebie, tutaj każdy rozumie słowo „nie”.8. Jeśli nie chcesz stracić głowy to nisko schylaj się przy wejściu do jeepneya, bo nie są one skrojone pod nasz europejski wzrost. 9. Jeśli jedziesz na Filipiny w niskim sezonie to nigdy, ale to nigdy nie akceptuj pierwszej ceny podanej przez właściciela kwatery/hotelu. Negocjacje zacznij od podzielenia jej przez dwa.10. Jeśli chcesz odwiedzić Filipiny ze względu na lokalną kuchnię i unikalne doznania smakowe, to właśnie odpadł ci główny cel wyjazdu. Gastronomia to zdecydowanie pięta achillesowa tego kraju. 11. Planując podróż, pomyśl jak duży to kraj i wodzenie palcem po mapie nie przekłada się na pokonywanie odległości w rzeczywistości.12. Jeśli twoim ulubionym owocem jest mango to Filipiny staną się twoim rajem na ziemi. Owocowemu szaleństwu polecam oddawać się wszędzie z wyjątkiem Palawanu, gdyż tutaj ceny owoców i warzyw są zbliżone bardziej do polskich niż azjatyckich. Durian króluje w regionie Davao - to tutaj produkuje się go najwięcej. 13. Jeśli znasz przepisy ruchu drogowego to tym gorzej dla ciebie – na Filipinach jedyna zasada to brak zasad. Tutaj uprzewilejowani uczestnicy ruchu drogowego to: psy, kury, świnie itp.14. Jeśli nie znasz tras jeepneyów (a na pewno nie znasz) to oddaj się w ręce miejscowych, zostaniesz tak sprawnie poprzerzucany z jednego pojazdu do drugiego, że ani się obejrzysz a już będziesz w pożądanym miejscu… no dobra przesadziłam z tym „ani się obejrzysz”, bo…15. Jeśli wydaje ci się, że codzienne korki do pracy są masakryczne to znaczy, że nie miałeś okazji przejeżdżać przez Manilę w godzinach szczytu – skala tych dwóch problemów jest nieporównywalna. Dodatkowo jeśli nerwowo źle znosisz takie sytuacje to do jeepneya powinieneś zabrać wiadro melisy.
fajna relacja, dzięki!
:)Jedno słowo odnośnie Lonely Planet - korzystam z nich w większości miejsc po których podróżuję i wszędzie jest ten sam problem. Ceny polecanych tam hoteli NIGDY ale to NIGDY się nie sprawdzają. Powód jest bardzo prosty - właściciele są świadomi reklamy i tego, że ludzie chętnie wybierają właśnie te polecane przez LP i są w stanie za nie zapłacić znacznie więcej niż cena przed ukazaniem się o nich informacji w LP. To normalne, że każdy chce zarobić jak najwięcej i wykorzystuje darmową promocję swojego hoteliku. Generalnie staram się nie korzystać z adresów podanych w LP i robię to tylko w awaryjnych sytuacjach (np. przyjazd do danego miasta późnym wieczorem), zazwyczaj hoteliki od momentu opubilokowania o nich info w LP podupadają na jakości, no i są znacznie droższe.
Dzięki za dobre słowo
:-)Co do LP to oczywiście to o czym mówisz to oczywiście prawda. W kilku krajach ceny w większości przypadków zgadzały się z rzeczywistościa, np. Algieria i Nikaragua.Jednak od tego filipińskiego przewodnika, który został opublikowany miesiąc przed moją podróżą oczekiwałabym odrobinę więcej skoro trzymam w ręku najnowsze wydawnictwo dotyczące tego kraju. Z drugiej strony nie korzystałyśmy jakoś często z miejscówek podanych w LP, a w zasadzie w każdym z tych rzadkich przypadków był jakiś błąd - oprócz cen złe adresy, nazwy...Nie mówię, żeby nie korzystać z LP, jednak jeśli mamy mało czasu to nie należy polegać w 100% na informacjach z LP Filipiny typu rozkłady jazdy itp. bo możemy się mocno rozczarować.
Zapomniałam jeszcze wrzucić link do galerii zdjęć robionych z lotu ptaka, dotyczących oczywiście Filipin. To tak na zachętę, na wypadek gdyby ktoś jeszcze się wahał przed podjęciem decyzji o wyjeździe
:-)Filipiny z lotu ptaka
Autorka już napisała, że to temat do/z TS.Ale bywa, że i bez tego da się tak tanio - wystarczy śledzić forum i być na bieżąco. Dobre okazje znikają w ciągu godzin, a czasami nawet minut.
@popcarolPodpisuję się pod tym co napisał Sudoku. Te ceny zostały uzyskane poprzez patenty, kody, który w tamtym czasie były wrzucane do twierdzy szyfrów. Z tego powodu nie mogę ich ujawnić na forum publicznym, poza tym i tak nie miałoby to sensu, bo większość z tych informacji jest już od dawna nieaktualna.Wahałam się, czy podawać te ceny lotów w relacji, ale dla porządku postanowiłam to zrobić.Z uwagi na to, że bilety z Dubaju na Filipiny kupiłam pod koniec stycznia to przez wiele miesięcy śledziłam ceny krajówek w Cebu Pacific i AirAsia. Z moich obserwacji wynika, że jeśli wstrzelisz się w promocję to za ok. 10euro spokojnie można kupić lot wewnętrzny na stronie przewoźnika. Musisz tylko śledzić promocje. Ja obserwowałam np. Cebu Pacific na facebooku - zawsze zapowiadali tam wyprzedaże, poza tym newsletter AirAsia i jesteś ze wszystkim na bieżąco. PAL Express też miał swego czasu świetne ceny z Manili na Coron.Dodam tylko, że wszędzie podróżowałam tylko z bagażem podręcznym.
Jeśli chodzi o pogodę, to prześladował nas pech, gdyż z relacji innych turystów wynikało, że w wielu miejscach rozminęłyśmy się z dobrą pogodą o 2-3 dni. Ogólnie wszystko byłoby przeze mnie akceptowalne oprócz El Nido, bo tam zdecydowanie za dużo i za często padało - w teorii Palawan miał być najmniej wrażliwy na porę deszczową i jeśli gdzieś miało być słonecznie w lipcu to właśnie tam - nasz wyjazd zmiażdżył tą teorię.Wszystko też zależy jaki jest cel naszego wyjazdu, jeśli bardziej plażowanie to pora sucha zdecydowanie wskazana. Jednak ja nie wyobrażam sobie intensywnego zwiedzania i przemieszczania się jak jest słońce w zenicie. Jak zwiedzałyśmy Banaue i wspinałyśmy się do Batad to było akurat słonecznie i powiem jedno... lekko nie było.
Jednak aby podtrzymać rosnące napięcie poprzestałyśmy na kupnie lotów Dubaj - Manila - Dubaj (107 AED) i cierpliwie czekałyśmy na rozwój sytuacji - patrz nadchodzące promocje na loty do Dubaju.
Kontynuując strategię rezerwacji biletów od końca przyszedł czas na trasę Kijów - Dubaj - Kijów (UIA ok. 135 €) - niestety wszelkie inne promocje do ZEA pomijały skutecznie interesujący nas termin.
Pozostało zatem kupić bilety z Warszawy do stolicy Ukrainy, wydawałoby się, że to najprostsza sprawa, ale jak wiadomo proste rzeczy mają niebywałą łatwość do komplikowania się. Chcąc upolować bilety w najlepszej cenie i kombinując z rezerwacjami wyszło na to, że biletów brak a i o świetnych cenach można zapomnieć.
Należało zatem wdrożyć plan B, czyli bus z Warszawy do Rzeszowa, autostop do Lwowa i lot UIA do Kijowa.
Trudno to nazwać planem dopiętym na ostatni guzik, a co bardziej spostrzegawczy zauważą, że powrotu z Kijowa do Warszawy też brak, ale w czasie przedwyjazdowej ekscytacji uznałyśmy, że pomyśli się o tym później ;-)
Dzień 1 (19.06.2015)
Dzień zaczynamy o 5 rano na Dworcu Zachodnim, skąd Neobusem udajemy się do Rzeszowa - tutaj przyjęta taktyka chaosu rezerwacyjnego przyniosła efekt i udało się kupić bilety w najniższej taryfie. Wcześniej udało mi się ugadać z kierowcą z blablacar, który miał nas zabrać z Rzeszowa do Lwowa - godziny idealnie się zgrywały, więc już myślami byłyśmy w Dubaju. Niestety po stąpnięciu na rzeszowskiej Ziemi i kontakcie z kierowcą, okazało się, że jest on w drodze do Krakowa i nas mógłby zabrać na jakieś 3h. Oczywiście rezygnujemy, bo jeśli nasz niesłowny driver spóźni się jeszcze bardziej to naszą podróż zakończymy, w jakże pięknym, ale jednak Rzeszowie.
Musiałyśmy wziąć sprawy w swoje ręce - dojechałyśmy komunikacją miejską na wylotówkę i po kilku minutach łapiemy stopa do Przemyśla. Po drodze zaczyna padać, wysiadamy przed wjazdem do miasta, gdzie od granicy dzieli nas już "rzut beretem". Tutaj zaczyna prześladować nas jakieś fatum, pada coraz bardziej, nikt się nie zatrzymuje a czas się kurczy a w dodatku godzinę kradnie nam zmiana strefy czasowej na Ukrainie. Jako, że miałyśmy umówiony transport z Blablacar to nie sprawdziłyśmy żadnych busów, pociągów itp. do Lwowa. Zatem trzeba działać spontanicznie, łapiemy szybko autostop do Przemyśla na postój busików, jadących do Medyki. Ruszamy o 13.00, po około godzinie dojeżdżamy i załatwiamy wszystkie formalności na granicy, niby jest po 14.00 ale tak naprawdę to już 15, bo przestawiamy zegarki. W tej mrożącej krew w żyłach historii zapomniałam wspomnieć, że samolot z oddalonego o 90 km lotniska we Lwowie, startuje o 17.00.
Jakoś po stronie ukraińskiej nie czekały na nas żadne autobusy czy auta gotowe wyświadczyć przysługę autostopowiczkom. W akcie desperacji targujemy się z taksiarzem i za 80 zł pędzimy na lotnisko. Kierowca wprowadził tak nerwową atmosferę i zaczął pędzić swoim złomem, że o mały włos uniknęliśmy zderzenia czołowego. Jednak po godzinie cało udaje nam się dojechać na lotnisko.
Tutaj zaczyna się już ta mniej ciekawa część całej historii, gdyż od tego momentu wszystko poszło zgodnie z planem.
W Kijowie mamy ponad 1,5h na przesiadkę, wszystko poszło sprawnie.
A tak funkcjonuje lotnisko na Ukrainie :-)
Zonk nastąpił w samolocie gdyż okazało się, że przeoczyłyśmy fakt braku cateringu - posiłek był dla mnie tak oczywistą sprawę, że w ogóle tego nie sprawdziłam. Ten lot był najgorszy, nie dość, że o głodzie, to jeszcze samolot mały i było mega ciasno - już jakoś lepiej czułam się w Air Asia.
Dzień 2 (20.06.2015)
W Dubaju lądujemy o 2 w nocy, nocleg był zabukowany Holiday Inn Express Dubai Airport. Shuttle busy hotelowy miały stać i czekać przed lotniskiem. Niestety wszystkie inne hotele zabierały swoich gości a po naszym busie ani śladu. Na szczęście zapoznałyśmy gościa, który zmierzał również do Holiday Inn, więc wykonał telefon do hotelu. I kwitliśmy sobie tak kolejne30-40 min - drugi telefon i łaskawie ktoś po nas przyjeżdża. W ramach rekompensaty dostajemy late check out.
Po kilku godzinach snu idziemy na śniadanie, zostawiamy bagaże w depozycie, na recepcji obsługuje nas Filipinka :-)
Hotel znajduje się bardzo blisko stacji Metro Emirates - kupujemy bilet dobowy za 22 AED i ruszamy w miasto. Nie miałyśmy konkretnego planu na Dubaj, ale nie ukrywam, że zawsze chciałam tu przyjechać i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Wydaję mi się, że w Dubaju można się albo zakochać od pierwszego wejrzenia albo przejść obok tego miasta obojętnie. W moim przypadku wersja druga sprawdziła się.
W ZEA mają chyba świra na punkcie statusu społecznego, bo nawet w metrze jest wagon z wydzieloną częścią dla posiadaczy karty "Gold". Pozostałe wagony zajmują ludzie chyba z całego świata, czyli multi- kulti siła robocza.
Pierwsze kroki kierujemy do Burj Khalifa i Dubai Mall. Od początku nie miałyśmy zamiaru wydawać kasy na wjazd, a tego dnia i tak sporo pyłu unosiło się nad miastem, więc widok byłby marny i niewspółmierny do ceny biletu.
Pokonując setki metrów klimatyzowanych korytarzy docieramy do Dubai Mall - oczywiście tradycyjnie wędrujemy do akwarium i na lodowisko. Do dziś nie mogę zrozumieć jakim cudem te ryby w akwarium nie zżerały się nawzajem :-)
Jako, że w Dubaju (na Filipinach też) klimatyzacji używa się w taki sposób aby uzyskać temperaturę zbliżoną do tej panującej w igloo, to lekko przemarznięte postanowiłyśmy wyjść w plener (w ciągu dnia temp. powietrza wynosiła 42 stopnie). Na naszej mapce turystycznej ciekawie wyglądał teren Dubai Creek, jednak gdy wysiadłyśmy na właściwej stacji metra okazało się, że legenda z mapki nijak ma się do rzeczywistości, czyli placu budowy.
Postanowiłyśmy trzymać się zatem sprawdzonych atrakcji, czyli kolejny punkt Gold Souq, z przerwą na zakupy w Carrefourze. Bazar robi wrażenie, ilość złota na metr kwadratowy jest naprawdę przytłaczająca. Ogólnie miło pokręcić się wśród uliczek wokół głównego marketu.
Ostatni punkt dnia to meczet Jumeraiah.
Naiwnie znowu zawierzyłyśmy mapce i łudziłyśmy się, że plaża zaznaczona niepodal meczetu istnieje. Tutaj kolejne rozczarowanie, gdyż z zachodu słońca na plaży nici, gdyż plaża oczywiście stanowi obecnie plac budowy.
Co do samego meczetu, to fajnie wygląd podświetlony po zmierzchu, w dodatku w trakcie naszego pobytu był Ramadan, więc wokół sporo się działo.
Dubaj gościł nas przez niespełna 24h i mi w zupełności to wystarczy, miasto nie wciągnęło mnie na tyle abym czuła niedosyt i chciała tam wrócić.
Po zwiedzaniu wracamy metrem i odbieramy bagaże z hotelu, następnie shuttle na lotnisko.
Karty pokładowe na lot Cebu Pacific otrzymujemy od obsługi w Check-In - pytali mnie tylko na kiedy mam bilet powrotny i tyle , bez sprawdzania i ważenia bagażu.
W duty free pozytywnie zaskoczyła mnie cena wody 1AED za butelkę 0,5l - uważam, że jeśli chodzi o wodę to takie ceny powinny być na każdym lotnisku.
W samolocie Cebu było trochę wolnych miejsc i obsługa po starcie pozwala się przesiadać, więc przy odrobinie szczęścia może się trafić rząd z trzeba fotelami tylko dla nas.
Dzień 3 (21.06.2015)
Pierwszy dzień na Filipinach zaczyna się od kłopotów. Tego dnia mamy lot do Cebu i zarezerwowany tam nocleg z promocji Expedii. Niestety będąc jeszcze w Dubaju dowiadujemy się z e-maila, że pośrednik przestał współpracować z naszym hotelem i proszą o kontakt. Na naszą wiadomość nie odpowiedzieli, więc pozostał kontakt telefoniczny.
Na lotnisku w Manili wymieniamy dolary - jest sporo kantorów kursy 1$ = 45,02 (był to najlepszy kurs po jakim wymieniałyśmy kasę podczas naszego całego pobytu). Dolary kupowałam po 3,69 zł, zatem przyjmijmy, że 1 PHP to 0,082 zł
W poszukiwaniu internetu udajemy się białym busem sprzed hali przylotów do Pasay Rotonda 20 PHP (1,64 zł). Pomimo tego, że jest niedzielne popołudnie to wleczemy się w gigantycznym korku, podróż trwa ponad godzinę.
Namierzamy kafejkę internetową i negocjujemy z expedią, po prawie godzinie udaje się zdobyć nocleg w innym hotelu bez dopłaty. Wszystko to zajęło nam więcej czasu niż się spodziewałyśmy, więc jest lekkie napięcie aby zdążyć na lotnisko na połączenie do Cebu. Szczęśliwie droga powrotna shuttle busa prowadzi trochę i inaczej i dużo szybciej meldujemy się na terminalu międzynarodowym i szybko przesiadamy się na shuttle jadący do terminala krajowego. Lot do Cebu startuje planowo i wieczorem docieramy do celu.
Jako, że posiadaczkami rezerwacji w Palazzo Pensionne stałyśmy się kilka godzin temu to nie bardzo miałyśmy pojęcie jak tam dojechać. Oddałyśmy się zatem w ręce miejscowych, którzy przerzucali nam do 3 różnych jeepney'ów (łącznie za wszystkie przejazdy wyszło 25 PHP = 2,05 zł). Jeepneye na lotnisku Cebu odjeżdżają sprzed hali odlotów.
Po wyjściu z ostatniego transportu do naszego hotelu dzieliło nas jakieś kilkaset metrów, w trakcie, których złamałyśmy chyba nasze wszystkie zasady bezpieczeństwa, czyli wędrowałyśmy same, ciemną, nieoświetloną, wąską uliczką - ogólnie nie polecam tego powtarzać.
Sam hotel okazał się całkiem w porządku, całkiem czystko jak warunki filipińskie, dobre wifi i śniadanie.
Dzień 4 (22.06.2015)
Właściwa część naszej podróży po Filipinach miała rozpocząć się Davao, do którego miał nas przetransportować samolot linii Air Asia. Lot był rano, więc uwzględniając nasze nieustające problemy z dotarciem na lotnisko z odpowiednim zapasem czasu, zdecydowałyśmy się na zamówienie w hotelu taksówki.
Jeśli podróżujemy taksówką z taksometrem to opłaty przedstawiają się następująco:
- 40 PHP (3,28 zł) za "trzaśnięcie drzwiami",
- 3,5 PHP (0,29 zł) za 300 m lub za 2 minuty jazdy.
Z hotelu na lotnisko jest ok. 15 km. Pomimo tego, że wyjechaliśmy o 7ej to były już korki i podróż zajęła ok. 45 min. Koszt: 212 PHP (17,38 zł). Samolot do Davao startuje o czasie, więc nie wiem czy mamy takiego fuksja, czy jednak te legendarne opóźnienia samolotów na Filipinach to fikcja. Dodam tylko, że na żadnym lotnisku na Filipinach nie sprawdzano nam bagaży, a w większości przypadków waga była trochę przekroczona.
O tym czy lecieć na drugą co do wielkości wyspę Filipin (Mindanao) zastanawiałyśmy się dłuższą chwilę, bo na dużo osób odradza ten rejon ze względu na niebezpieczeństwo, wojny gangów i porwania.
Coś jednak ciągnęło mnie w tamte okolice, więc postanowiłam skonsultować się z naszym przyszłym hostem z couchsurfingu. Bardzo mi to pomogło, gdyż okazało się, że tylko niektóre rejony wyspy są niebezpieczne, nie tylko dla turystów. Jednak Davao Davao pojawia się w rankingach najbezpieczniejszych miast świata. Zatem ostateczna decyzja zapada.
W samym Davao nie planujemy zabawić a naszym celem na najbliższe 3 dni jest maleńka wysepka Samal (wł. Garden Island of Samal). Mocno naciągając rzeczywistość można nazwać Samal - Manhatanem Davao ;-)
Z lotniska w Davao jedziemy jeepneyem za 10 PHP (0,82 zł). Opanowałyśmy do perfekcji swoją uległość jeśli chodzi o przerzucanie z jednego auta do drugiego, więc do przystani promowej przerzucano nas jeszcze do dwóch innych jeepneyów 2x8PHP (1,31 zł). Ludzie są tutaj bardzo mili ostatni jeepney przejechał naszą przystań promową (w Davao są dwie). Kierowca się tak przejął, że niczym porucznik Borewicz zawrócił z piskiem opon i podrzucił nas te 150 m, bo jak wiadomo europejskie turystki na pewno zagubiłyby się na tym dystansie.
Do przystani promowej dostajemy się przechodząc przez targ, na którym królują ryby. Promy kursują co 15 ÷ 30 min, koszt to 12 PHP (0,98 zł).
Na Samal miałyśmy hosta z couchsurfingu, mieliśmy lekkie problemy ze spotkaniem się na wyspie, ale ostatecznie udało nam się odnaleźć. Kupujemy filipińską kartę sim 40 + 20 PHP (4,92 zł).
Popołudnie spędzamy na okolicznych plażach - wchodzi się bramą do rozlokowanych wzdłuż ulicy ośrodków wypoczynkowych/hoteli - w większości plaże są darmowe, płaci się zazwyczaj za takie niby chatki, w których można siedzieć.
Wieczór spędzamy na kolacji z naszym hostem - próbujemy tradycyjnych potraw kurczakowe Adobo 120 PHP (9,84 zł) i kurczakowe Bihon (makaron z kurczkiem i warzywami) 100 (8,20 zł).
Dzień 5 (23.06.2015)
Poranek pogodowo nie zapowiadał nic dobrego, jednak później trochę się polepszyło. Nasz host miał spędzić ten dzień z nami, jednak z powodu choroby wymiksował się.
Chciałyśmy wypożyczyć skuter żeby objechać wyspę, ale to okazało się dość trudne. Na Samal jest bardzo mało turystów, więc wypożyczalni brak.
Odnalazłyśmy informacje turystyczną w porcie, która okazała się być zamknięta, ale pomimo tego znaleźliśmy mnóstwo przyjaciół, którzy chcieli nam pomóc. Naszym celem było wypożyczenie skutera w opcji "fully automatic". Nowi przyjaciele wybrali spośród siebie kogoś, kto odda nam swój pojazd za opłatą. Wszystko było świetnie do czasu kiedy zapytałam co to za dźwignia przy lewej stopie - gear. Czyli wniosek taki, że jednak nie "fully automatic". Powiększający się tłum gapiów skutecznie zniechęca nas do wypożyczenia motoru. Dodam tylko, że nie mam prawa jazdy na kat. A i nawet nigdy nie miałam zamiaru mieć ;-)
Po drodze dowiadujemy się, że w jakimś hotelu mają wypożyczalnię. Po dotarciu na miejsce okazało się, że biznes z powodu braku zainteresowania został zamknięty w zeszłym roku. Mamy lekką depresję, więc łapiemy trycykl i chcemy wracać po naszego hosta. Po wylaniu żali kierowcy okazało się, że jego brat ma do wypożyczenia skuter. Odstawiamy dziecko kierowcy do szkoły i trycyklem jedziemy szukać naszego pojazdu. Oczywiście na miejscu okazuje się, że to nie jest to fully automatic skuter tylko motocykl z biegami. Widząc mega wkurw w oczach mojej kompanki, decyduję się na 60 sekundowy kurs na prawo jazdy kat. A i ruszamy w drogę.
Muszę przyznać, że Filipińskie drogi to nienajlepsze trasy dla początkującego motocyklisty - remonty dróg, wylegające na ulicy psy, kury, brak odruchu włączania świateł po zmroku itd.
Po drodze zaliczamy kilka punktów widokowych, objazd po jakiejś dzikiej drodze, spotykamy turystów nr 3 i 4 na wyspie aż w końcu docieramy na plażę Kaputian. Wstęp 10 PHP (0,82 zł).
Bardzo chciałyśmy jechać za wschodnie wybrzeże na canibad beach, ale droga podobno jest tam bardzo słaba - ostrzegało nas przed tym kilka osób, więc bez naszego hosta nie podjęłyśmy tego wyzwania.
Troszkę straciłyśmy rachubę czasu i po zmroku wracamy naszym jednośladem - motocykl był prawie nowy a jego właściciele powierzyli nam go na zasadzie uścisku dłoni - ludzie są tutaj mega ufni. Ostatecznie spóźniłyśmy się ponad godzinę z oddaniem motocyklu - w Polsce pewnie czekałaby na nas blokada policji pod miastem a na Filipinach przeszło to bez echa. Wypożyczenie motocykla było dość kosztowne jak na warunki Filipińskie, bo po negocjacjach zeszło do 500 PHP (41 zł) - benzyna 47 PHP/litr (3,85 zł).
W przydrożnej knajpce jemy kolację - ryż plus zimna mięsna potrawka 45 PHP (3,69 zł).
W drodze powrotnej do domu kupujemy piwo na wieczór 38 PHP/puszka (3,11 zł).
Ostatni wieczór na Samal spędzamy z naszym hostem - był on bardzo miłym hościem, sporo podróżował po kraju, ale bardzo lubił opowiadać o sobie, więc więcej wiemy o nim samym niż o Filipinach ;-)
Dzień 6 (24.06.2015)
Rano dość mocno pada, więc opóźnia się nasze wyjście z domu. Kiedy sytuacja wydaje się być opanowana idziemy do miasta, trochę się kręcimy a później dojeżdża do nas host. Jemy pożegnalny lunch w przydrożnej jadłodajni - próbujemy rosołu z kozy, który jest tutaj ponoć bardzo popularny oraz dani z chlebowca (jack fruit) z mleczkiem kokosowym. Bardziej podoba mi się wygląd owocu chlebowca niż jego smak, ale to kwestia indywidualna.
Nadszedł czas na pożegnanie z Samal, szczerze to zostałabym tutaj dłużej. Prom do Davao 12+1 PHP (1,07 zł). Tym razem zaledwie 2 jeepneye na lotnisko 8+10 PHP (1,48 zł).
Pierwszy raz płacimy haracz na lotnisku - opłata wylotowa w Davao 200 PHP (16,40 zł) - jest to nie do uniknięcia. Na lotnisku niestety nie ma free wifi. Samolot znowu startuje o czasie - oby tak dalej.
Tym razem w Cebu nie mamy noclegu, więc zdajemy się na przewodnik Lonely Planet. Chcemy dojechać do centrum Cebu - po kolei jeepney z lotniska wywozi nas kilka km 7 PHP (0,46 zł), potem kolejny bus do Park Mall 8 PHP (0,66 zł) (musiałyśmy długo czekać, bo wszystkie auta były wypchane po brzegi). Ostatni przesiadka do jeepneya 01K, który dowozi nas do centrum.
Nocleg z Lonely Planet okazuje się kompletnym dnem - warunki gorsze niż w hotelu robotnicznym, brak klimy, wentylatora a my dwa razy dygamy na 5 piętro żeby obejrzeć tą wszawą norę. W dodatku cena wyższa niż podana w LP (450 PHP) - gość krzyknął na wstępie 650 PHP i zbiłyśmy do 500 PHP (41 zł za pokój). Mamy jeszcze namiary na hostel, ale okazuje się że adres w przewodniku jest zły i to na drugim końcu miasta. Lekko załamane wędrujemy ulicami Cebu i natykamy się na ogłoszenie sieciowego hotelu SOGO - od pon. do czw. jest promo pokój w godz. 21.00 - 7.00 za 365 PHP (29,93 zł). Odetchnęłyśmy z ulgą - hotel nie jest oszałamiający, bo to tak naprawdę miejscówka wynajmowana na godziny, ale jest tu dużo lepiej niż w "hotelu robotniczym".
Nasze burdel łoże wyglądało tak :-)
W dalszych częściach Oslob, Siquijor, Palawan i Banaue. Stay tuned :-)Dzień 7 (25.06.2015)
Zgodnie z naszą opcją noclegową wynosimy się z hotelu przed siódmą rano. Niedaleko hotelu wymieniamy kasę w Money Gram - przyjmują tylko banknoty 50$ i 100$ (kurs 1$ = 44,95 PHP). Przy dworcu autobusowym jest jeszcze jeden kantor ale otwiera się o 8:00.
Dzisiaj z South Terminal jedziemy autobusem do Oslob. Rozkładu jazdy nie ma co sprawdzać, bo ta trasa jest bardzo popularna i zawsze jest co najmniej jeden autobus na godzinę. Nasz wystartował akurat o 8.00. Koszt przejazdu to 138 PHP (11,32 zł, 120 km).
Oslob samo w sobie nie jest interesujące a udajemy się tam z uwagi na możliwość zobaczenia rekinów wielorybich.
Po drodze okazuje się, że powinnyśmy wysiąść kilka km za Oslob w Tan-Awan - dopłacamy 12 peso do biletu.
Na miejscu jest kilka agencji, które zajmują się organizacją rekiniej turystyki - niektóre oprócz ceby wycieczki wynoszącej 1000 PHP (82,00 zł) pobierają jakąś opłatę 100 PHP (8,20 zł), ale w sumie nie wiadomo dlaczego. Bez problemu w sąsiedztwie znalazłyśmy ofertę bez haczyków za tysiaka.
Cała wycieczka trwa max. 30 min a ostatnie łódki wypływają o 12 w południe. Kiedyś rekiny przypływały tutaj w określonym sezonie, natomiast teraz są tak przyzwyczajone do dokarmiania, że zaburzyły im się zwyczaje i przypływają przez cały rok. Rekiny można obserwować z łódki albo wejść do wody i zachowywać bezpieczną odległość od zwierząt - kilka metrów.
Ja sama nie skorzystałam z tej wycieczki, więc nie wypowiem się na temat wrażeń - podobno było cudownie.
Tak to wygląda z brzegu:
Dzisiaj chcemy dotrzeć na wyspę Siquijor, więc wracamy na przystanek i łapiemy autobus do Lilo-An na przystań promową. Autokar podjeżdża pod samo wejście. Niestety ucieka nam prom do Sibulan i musimy czekać godzinę na kolejny. Koszt to 62 PHP (5,08 zł).
Aby dotrzeć na Siquijor musimy zmienić port - zatem jeepneyem za 11 PHP (0,90 zł) docieramy do Dumaguete i spacerkiem wędrujemy do portu. Wybór transportu morskiego jest dosyć spory, ale my oczywiście decydujemy się na statek, który wypływa najszybciej (15.30). Jest to duży statek firmy Aleson bilet 100 PHP plus 15 PHP opłaty portowej (9,43 zł). Nie zanotował ile czasu płynęliśmy, ale myślę, że ok. 2h.
Po wyjściu z portu wynajmujemy skuter (firma posada) - stawkę ustaliliśmy na 250 PHP za dzień (20,50 zł). Tym razem był to naprawdę fully automatic skuter ;-)
Pakujemy na nasz pojazd plecaki, siebie i nasza karawana rusza szukać noclegu. W porcie otrzymałyśmy mapkę, gdzie były zaznaczone kwatery, ale mam wątpliwość czy lokalizacji w pełni zgadzała się ze stanem rzeczywistym.
Ze względu na bardzo ładną i czystą plażę chciałyśmy zatrzymać się w J&J's . Pokój w domku bez tarasu kosztował 500 PHP (41 zł), z tarasem 600 PHP (49,20 zł) a dormitorium 350 PHP (28,70 zł) - w zasadzie to pomimo pytań nie udało nam się ustalić czemu ten dorm jest taki drogi w porównaniu do pokoju. Niestety jedyny wolny pokój był za 500 PHP i to tylko na dzisiejszą noc, bo na dalsze mają rezerwację. Próbowałyśmy szukać jeszcze czegoś innego w okolicy, ale zrobiło się ciemno i ostatecznie wróciłyśmy do J&J's.
Wifi jest płatne - jednorazowa opłata 30 PHP (2,46 zł). Co dziwne gdy poszłam do recepcji zapłacić i spytać o hasło - właścicielka sama wpisała mi hasło na tablecie, więc ostatecznie go nie poznałam - było to trochę dziwne. Po kilkunastu minutach zerwało mi połączenie, ale już wieczorem cała obsługa wyludniła się, więc tyle z mojego netu.
Dzień 8 ÷10 (26 ÷28.06.2015)
Ogólnie czas na Siquijorze był czasem błogiego lenistwa, więc nie będę opisywała każdego dnia osobno.
Jako, że J&J's zapewnił nam tylko nocleg na 1 noc to musiałyśmy pojeździć po wyspie i poszukać czegoś innego. Co dziwne pomimo niskiego sezonu to sporo kwater była obłożona. Ostatecznie decyzja padła na Belly's. Cena została wynegocjowana z 650 na 500 PHP (41 zł) za pokój z łazienką, tv, wifi.
Miejsce moim zdaniem było dobrze utrzymane, minusem był brak piaszczystej plaży. Domki były nad wodą, ale nabrzeże było skaliste.
Na Siquijorze czas minął nam na plażingu i ogólnym szwędaniu skuterem się po wyspie, m.in. Cambugahay Falls - droga powrotna skuterem przez środek wyspy jest budowana/remontowana, więc było to wyzwaniem, ale bez obeszło się bez uszkodzeń karoserii ;-)
Pomimo tego, że nie zatrzymałyśmy się w J&J's to za opłatą 50 PHP (4,10 zł) mogłyśmy korzystać z ich plaży, hamaków itd. Jeszce krótka opinia na temat J&J's - ogólnie lokalizacja jak i sam teren są bardzo fajne, ale atmosfera tego miejsca mi się nie podobała. Niby właścicielka była miła, twierdziła, że ciężko tu znaleźć ludzi do pracy, że chcą być eko dlatego nie budują więcej domków itd. A w rzeczywistości to chyba właściciele kochali pieniądze. Od razu przychodzi mi do głowy ta dziwna akcja skrywania hasła do wifi; ludzie nie chcieli u nich pracować ze względu na głodowe stawki, które proponowali. Gdy już jako nie-gość chciałam wjechać i zaparkować skuter za ogrodzeniem Pan z recepcji prawie się na mnie rzucił i kazał zaparkować przy drodze - niby żaden problem, ale mógł to zrobić w nieco bardziej uprzejmy sposób zwłaszcza, że płaciłam za wstęp na plaże. Ciężko to opisać, ale dziwnie się tam czułam.
Na Siquijorze polecamy Mango Shake w White Beach Resort 40 PHP (3,28 zł) oraz dla osób z większym budżetem noclegowym Villa Marmarine Resort - najtańsze pokoje od 1000 PHP (82 zł). Lokalizacja jak i sam ośrodek naprawdę piękne, dużo zieleni, super widok na Morze z tarasu - śniadanie w takiej scenerii to świetny początek dnia. Odwiedziłyśmy z ciekawości kilka resortów i ten to nasz top1.
Dzień 11 (29.06.2015)
Ostatni poranek na Siquijorze okazał się pochmurny i mocno wietrzny. O 12ej wyruszamy do portu, oddajemy skuter i kupujemy bilety na GL Boat do Dumaguete 170 + 14 PHP (15,09 zł). Tym razem płyniemy mniejszą, nowocześniejszą i szybką łodzią, gdzie siedzi się pod pokładem. Łódź mocno atakuje fale, więc ci bardziej wrażliwi odczują tą podróż. Podróż trwała ok. 1 h.
W Dumaguete wymieniam pieniądze w Money Gram - niestety trwało to całe wieki, bo miałam same 20$ a pani spisywała z każdego banknotu numer seryjny i sprawdzała poprawność danych ze 3 razy. Także nie zawsze niskie nominały są wskazane. Po tej skomplikowanej operacji finansowej jeepneyem jedziemy do Sibulan. Tym razem do Lilo-An zamiast promem płyniemy "pump boat" za 35+10 PHP (3,69 zł). Jak wspomniałam tego dnia było wietrznie, więc fale dosyć wysokie. Zdziwiłyśmy się czemu po wypłynięciu z portu panowie rozłożyli z każdej strony łódki brezentowe przepierzenia, psując nam tym samym widoki. Z każdym kolejnym metrem od brzegu zdawałyśmy sobie sprawę z sensowności takiego rozwiązania. Woda wlewała się do łódki z każdej strony, atakowaliśmy fale, więc kilka osób nabawiło się choroby morskiej w czasie tej 50-minutowej przeprawy.
Ogólnie raczej nie polecam tego typu transportu podczas mało sprzyjającej pogody. Na łódce każdy dostaje kapok, więc jest w miarę bezpiecznie.
Przystań pump boat jest w nieco innym miejscu niż terminal promowy dlatego do przystanku autobusowego zlokalizowanego przy głównej drodze musimy trochę podejść.
Generalna zasada wyjazdu - jeśli była taka możliwość to zawsze wybierałyśmy busy bez klimatyzacji (regular), po pierwsze były tańsze, ale ważniejszy był brak klimy, która na Filipinach jest ustawiana na kilkanaście stopni gdy na zewnątrz panuje ponad 30. Za bilet do Cebu płacimy 162 PHP (13,28 zł, 3h 50min).
W Cebu znowu zabawimy tylko na noc, więc znowu korzystamy z promo Sogo Hotel. Dostajemy pokój na 5 piętrze, ale był świeżo po malowanie i nie szło tam wytrzymać. Zmienili nam na pokój na parterze, ale to był błąd, bo całą noc ktoś przemierzał korytarz i było strasznie głośno, więc nie polecam.Dzień 12 (30.06.2015)
Ponownie musimy opuścić Sogo Hotel o 7 rano. Mamy kilka godzin do lotu na Palawan. Nieśpiesznie odnajdujemy przystanek busa 01K, który dowozi nas do Park Mall za 11 PHP (0,90 zł). Chciałyśmy zrobić jakiś shopping, ale Park Mall otwierają dopiero o 9.00. Ruszamy zatem kolejnym busikiem w kierunku lotniska. Trasa jeepneya jest po prostu nie do odgadnięcia, bo po ok 15 minutach jazdy i odwiedzeniu wszystkich uliczek wokół nadal byliśmy tuż przy Park Mall :-)
Korzystając z zapasu czasu wysiadamy przy jakimś markecie - ceny owoców nieporównywalnie wysokie w stosunku do tych straganowych.
Żegnamy się z Cebu i ruszamy jeepneyem lotniskowym 7 PHP (0,57 zł) na terminal. Tutaj przytrafiło nam się najdłuższe opóźnienie lotu podczas podróży, bo aż całe 15 minut - nadrobiliśmy w powietrzu i w Puerto Princessa lądujemy o czasie.
Dzisiaj chcemy dojechać do El Nido, zatem najpierw trycyklem z lotniska jedziemy do ronda 8 PHP/os (0,66 zł). Pierwszy kierowca trycykla chciał od nas 50 PHP, bo spoglądając na nas i na nasze plecaki uznał, że jesteśmy "too big". Zatem znalazłyśmy innego drivera, który uznał, że jesteśmy regular i możemy jechać w normalnej cenie.
Dworzec autobusów dalekobieżnych znajduję się za miastem w San Juan. Z ronda dostaniemy się tam jeepneyem za 13 PHP (1,07 zł).
Najpierw startował autobus z klimatyzacją, nawet chciałyśmy złamać naszą zasadę unikania takich pojazdów, ale po wejściu do środka i przebywania tam 10 sekund uznałyśmy, że nie mamy tyle ciuchów żeby wytrzymać w tym mrozie 5-6h. Bilet na ten autobus kosztował 380 PHP (31,16 zł). Wolny czas spędzamy na sąsiadującym z dworcem bazarze.
Czekamy zatem godzinę na zwykły autobus firmy Cherry. Tutaj stałyśmy się omalże ofiarami krętactwa kasjera autobusowego - chciał od nas skasować więcej gotówki aniżeli kosztował bilet. Właściwa cena to 280 PHP(22,96 zł) i tyle też kasjer wydziurkował na naszych biletach natomiast kasy zażyczył sobie prawie 100% więcej. Cenę biletu łatwo odczytać z tych dziurek, oddzielnie są dziurkowane setki, dziesiątki i jedności. Oprócz tego zaznaczony jest kilometraż trasy - przystanek, na którym się wsiadło i wysiadło.
Dłuższy przystanek na tej trasie zawsze jest na dworcu w Roxas - można go poznać po wielkim bajorze na środku ;-)
Wszystko przebiegało świetnie do czasu kiedy przed Tay Tay nie wypadła z nas jakaś ważna część i autokar zafurgotał po czym stanął.
Zgubiliśmy takie coś:
Sytuacja była kiepska, bo zapadł zmrok, wokół same pola, a wrodzona niechęć Filipińczyków do chodzenia sprawia, że przy drodze nie ma żadnego pobocza czy też chodnika. Nikt nie miał pomysłu co dalej, potem się okazało, że ma nas zabrać autobus, który wystartował 2h po nas z PPS. Zatem trzeba działać na własną rękę. Pasażerowie łapią autokar innej firmy - oczywiście Cherry nie zwraca kasy za niezrealizowany przejazd. Dojeżdżamy do Tay Tay za friko i z odrobiną szczęścia załapałyśmy się na ostatni bud do El Nido firmy RORO - dopłacamy 65 PHP (5,33 zł).
Na skutek tych perturbacji do El Nido docieramy ok. 22ej. Już wcześniej zdecydowałyśmy że noclegu poszukamy w Corong Corong, gdzie ceny są niższe. Po wyjściu z dworca trzeba skręcić na lewo. Niby to główna droga, ale warto mieć czołówkę. Najpierw idziemy do Tay Joe, startują z ceną od 800 PHP zbijamy na 500 PHP (41 zł). Próbujemy jeszcze w Novie's gdzie za bardzo mały pokój dostajemy cenę 400 PHP (32,80 zł). Zostajemy w Novie's, ale nie na długo. Po kilku minutach namierzamy pluskwy w materacach i wychodzimy - recepcjonista nie był specjalnie zaskoczony. Wracamy w pierwsze miejsce.
Dzień 13 (01.07.2015)
Dzisiejszy dzień poświęcamy na rozpoznanie okolicy. Rano trochę pada i jest pochmurno - taka pogoda będzie nam niestety towarzyszyła przez cały czas na Palawanie.
Spacerkiem można się udać do oddalonego o dwa kilometry El Nido. Na miejscu jest mnóstwo agencji turystycznych oferujących wycieczki łódką, tzw. island hopping oraz bilety na łódź na Coron. Jako, że jest niski sezon to ceny można znacząco zbić. Nasz pierwotny plan zakładał, że z El Nido popłyniemy na Coron i stamtąd z lotniska Busuanga wrócimy do Manili. Łodzie pływają praktycznie każdego dnia - różne firmy posiadają łodzie różnej wielkości. Cena wyjściowa to zazwyczaj 1500 PHP (123 zł), nam bez problemu oferowali bilet za 1200 PHP (98,40 zł), bez większych negocjacji.
Przykładowa łódka na Coron:
W El Nido jest informacja turystyczna, w której dostaję mapkę okolicy. Po drugiej stronie ulicy jest poczta, gdy tam zachodzę i próbuję kupić znaczki, dowiaduję się, że nie ma, ale może jutro już będą. Jakoś mnie to nie przekonało, więc już nie zaglądałam w kolejnych dniach. Zatem polecam szukać poczty raczej w większych miastach.
To, co nas zaskoczyło na Palawanie to ceny owoców, np. Mango kosztowało 120 PHP za kilogram (9,84 zł), co jest ceną astronomiczną w porównaniu, np. do Davao, gdzie kilogram tych samych owoców kosztował zaledwie 25 PHP (2,05 zł). Mango trzeba zatem najeść się na zapas przed przylotem na Palawan ;-)
Jedyne co się nie zmienia na całych Filipinach to okropne jedzenie, tradycyjnie garkuchnie oferują ryż z zimnymi, bezsmakowymi dodatkami. Jedyne co nas tutaj ratuje to pyszne, smażone badany 5 PHP (0,41 zł) lub banany w cieście 10 PHP (0,82 zł).
Po południu poznajemy w El Nido parę rosyjsko-kanadyjską i okazuję się, że oni przyjechali na Palawan 3-4 dni przed nami i pogodę mieli przez ten czas znakomitą - słońce w pełni, bezchmurne niebo - raczej nie kłamali, sądząc po odcieniu ich skóry, wpadającym w czerwień ;-)
Wieczór spędzamy w jednej z knajpek na plaży w El Nido. Pogoda jest zmienna, ale obsługa ma do perfekcji przećwiczone zwijanie stolików z plaży do środka - cała akcja trwa nie dłużej niż 30 sekund. Pomimo super lokalizacji ceny nie są wygórowane i każda knajpka oferuje jakieś promo, np. 3 piwa za 100 PHP (8,20 zł).
Dzień 14 (02.07.2015)
Nasze pogodowe nieszczęście na Palawanie cały czas się utrzymuje. Całą noc lało, w związku z tym ponownie odpuszczamy island hopping mając nadzieję na to, że jutro będzie lepiej. Wypożyczamy skuter w El Nido 400 PHP (32,80 zł) do końca dnia, czyli do zamknięcia wypożyczalni - g. 20.00.
Naszym jednośladem ruszamy na plażę Las Cabanas, gdzie spędzamy kilka godzin. Przy plaży są domki, w większości puste bo mamy low season. Za to można korzystać z hamaków, które przynależą do chatek. Jednak cały czas trzeba być czujnym, bo podczas leżakowania jakaś podła bestia - pies może schwycić w swoją paszczę porzuconego pod hamakiem sandała i uciec w siną dal ;-) Na szczęście udało się odzyskać uprowadzonego ;-)
Nasz plażing został zakłócony a następnie zakończony nagłą ulewą.
Popołudniu, starając się ignorować otaczające nas warunki meteo wyruszamy, na odległą o kilkanaście kilometrów plażę Nacpan. Kiedy wypożyczałyśmy skuter powiedziałyśmy, że się tam chcemy wybrać, potem zaczęłyśmy robić zdjęcia otarć skutera, wtedy Pan powiedział żeby nie przejmować się rysami. Później okazało się, że Pan nie wspomniał o pewnej istotnej rzeczy o drodze prowadzącej do Nacpan...
Najpierw przez kilka kilometrów droga jest asfaltowa i równa, później trochę mniej równa, ale jeszcze spoko. W połowie asfalt znika i pojawiają się kałuże wypełnione wodą, zamieniające się stopniowo w coraz to większe bajora.
Starając się omijać kałuże wpadamy w większe bagna, nasz plażowy outfit wygląda dosyć słabo, bo po kolana jesteśmy unurzane w błocie.
Po drodze spotykamy jakiegoś dzieciaka, którego pytamy czy daleko jeszcze na Nacpan Beach. Chłopiec twierdzi, że bardzo daleko. Uznajemy to za dziecięcą fantazję i brak wyczucia odległości - brak wiary w potęgę dziecięcego umysły okazał się nie słuszny. Do plaży faktycznie było jeszcze kilka ładnych kilometrów. W końcu udaje nam się dojechać, na nasze szczęście przy plaży jest wioska, gdzie możemy uzupełnić nasz nisko poziom paliwa w baku.